"Westworld" upraszcza narrację na nowym poziomie rozgrywki – recenzja 4. sezonu serialu HBO
Mateusz Piesowicz
27 czerwca 2022, 08:03
"Westworld" (Fot. HBO)
Po dwóch latach przerwy nadeszła pora na powrót do świata przyszłości. Czy "Westworld" nadal używa tych samych sztuczek, czy przeszedł prawdziwą rewolucję? Oceniamy połowę sezonu.
Po dwóch latach przerwy nadeszła pora na powrót do świata przyszłości. Czy "Westworld" nadal używa tych samych sztuczek, czy przeszedł prawdziwą rewolucję? Oceniamy połowę sezonu.
Czasy, w których wierzyliśmy jeszcze, że za ideami tworzonymi przez Lisę Joy i Jonathana Nolana stoi coś więcej niż pięknie opakowane, ale raczej standardowe science fiction, są już za nami. Poprzedni sezon potwierdził dobitnie, że należy je uznać za bezpowrotnie minione, gdy jak zawsze efektowna historia przeniosła nas z futurystycznego parku do prawdziwego świata przyszłości, nie pociągając jednak za sobą fundamentalnych zmian w serialu. "Westworld" pozostawał emocjonalnie chłodny nawet wtedy, gdy próbowano nam wmówić, że jest inaczej. Czy kolejny sezon i jeszcze jeden nowy początek coś w tej kwestii zmieniają?
Westworld sezon 4 – to samo, jednak trochę inaczej
Po obejrzeniu połowy 4. sezonu (czyli czterech z ośmiu odcinków, pierwszy z nich jest już dostępny na HBO Max) znacznie bliżej mi do odpowiedzi, że absolutnie nie, jednak z istotnym zaznaczeniem. Mianowicie takim, że sztuczność serialowej fabuły przestała mi sprawiać problem, a przynajmniej nie rzucała się w oczy tak bardzo jak poprzednio. Wstrzymałbym się jeszcze wprawdzie z opinią, że twórcy nauczyli się czegoś na własnych błędach, ale nie mogę zaprzeczyć jednemu – oglądanie "Westworld", mimo że ponownie bez większego zaangażowania, sprawiało mi mimo wszystko sporo przyjemności.
Może stać za tym fakt, że serial nieco odważniej odciął się od swoich korzeni, w nowym sezonie fundując nam spory przeskok czasowy. Od ostatnich wydarzeń, gdy na jaw wyszły działania sztucznej inteligencji zwanej Roboamem, a ludzie zbuntowali się przeciwko maszynie układającej ich losy, minęło kilka lat. Niektórzy bohaterowie rozpoczęli nowe, teoretycznie lepsze życie, podczas gdy inni pozostali dokładnie w tym samym miejscu, ale wcale przez ten czas nie próżnowali. W praktyce oznacza to tyle, że choć w rzeczywistości oglądamy nieustannie tę samą historię, można odnieść wrażenie, że jej kolejny rozdział przynosi pożądany od dawna powiew świeżości.
Na pierwszy plan wysuwają się Caleb (Aaron Paul) i Maeve (Thandiwe Newton), którzy po uratowaniu świata poszli własnymi ścieżkami. On zbudował sobie zwykłe życie, ona odcięła się od wszystkiego gdzieś na odludziu. Każde miało jednak podskórne przeczucie, że licho nie śpi i tylko kwestią czasu jest, aż coś się stanie. "Coś" występuje tu w osobach Charlotte Hale (Tessa Thompson), czy jak wolicie "złej Dolores", oraz Williama (Ed Harris), a raczej jego sztucznej wersji, jakimś sposobem jeszcze gorszej od oryginału. Co dokładnie planuje tych dwoje, stanie się dość szybko jasne, choć oczywiście nie obędzie się bez fabularnych zawijasów.
Westworld mniej skomplikowany, ale poplątany
Z tych "Westworld" wszak słynie, więc jeśli zaliczacie się do widzów, którzy na równi a nawet bardziej od fabuły cenią jej rozplątywanie i snucie teorii na Reddicie, z pewnością będziecie 4. sezonem usatysfakcjonowani. Dobra wiadomość dla pozostałych jest jednak taka, że przynajmniej w pierwszej połowie nowej serii zagadki nie są do przesady rozbudowane, a przede wszystkim nie stanowią celu samego w sobie. Ba, można wręcz powiedzieć, że mają sensowne umocowanie w scenariuszu, służąc z mniejszym czy większym, ale jednak z powodzeniem większemu celowi.
Gdy zatem akcja przerzuca nas pomiędzy kolejnymi wątkami i miejscami, nie towarzyszy temu uczucie kompletnego pogubienia, co zdecydowanie pomaga skupić się i na śledzeniu historii, i na jej głównych motywach. Te pozostają natomiast niezmienne, pytając o naturę człowieczeństwa, tożsamość sztucznej inteligencji czy jej miejsce na świecie zajętym przez inny, w znacznej części wrogi i mający boskie zapędy gatunek.
Wszystko to już w znacznej mierze przerabialiśmy w poprzednich sezonach, więc trudno wnioskować, na ile uproszczenie typowo "westworldowych" dylematów i towarzyszących im filozoficzno-moralno-etycznych prowadzących donikąd dysput wynika ze zmiany twórczego podejścia, a na ile z wyczerpania tematu. Mam jednak wrażenie, że widoczne przestawienie wajchy z "ambitnej" bardziej w stronę "rozrywki" nie jest przypadkowe. Twórcy starają się może nie tyle uprościć całą historię, co skierować ją w konkretnym kierunku i nadać tempa. Wychodzi im to całkiem nieźle, z automatu sprawiając, że serial staje się bardziej przystępny. Choćby w wątku Bernarda (Jeffrey Wright) i Stubbsa (Luke Hemsworth), dając zwłaszcza pierwszemu cel, którego tak bardzo brakowało mu… właściwie od samego początku.
Westworld, czyli ciągłe szukanie czegoś więcej
Nie myślcie sobie jednak, że takie postawianie sprawy pozbawia "Westworld" ambicji. Owszem, w pewnym stopniu obnaża jego twórców, którzy koniec końców postawili na podejście "mniej filozofowania, więcej akcji", ale to przecież żadne odkrycie. W sumie jasne ustalenie kryteriów i próbę znalezienie balansu trzeba zaliczyć im na plus – szkoda, że nie doszło do tego wcześniej, być może uniknęlibyśmy wówczas sezonów numer 2 i 3. Inną kwestią jest, żeby póki co nie wyciągać zbyt wielu wniosków, w końcu zwłaszcza poprzednia seria też wydawała się uzyskiwać zdrową równowagę, żeby szybko ją stracić.
Start najnowszej odsłony serialu pozwala mi się jednak w miarę optymistycznie nastawić do dalszego ciągu o tyle, że fabuła podąża naprzód bez komplikowania i przedłużania, jednocześnie starając się wciąż mieć coś do powiedzenia. Chyba więc aż nazbyt dosłowny wątek czarnych charakterów i walki z nimi jest równoważony przez zdecydowanie najbardziej tajemniczą postać w tym sezonie, czyli niejaką Christinę.
Nowa (lub "nowa") bohaterka Evan Rachel Wood jest pisarką i autorką scenariuszy, na które przelewa towarzyszące jej na co dzień poczucie zagubienia i sprzeczności w otaczającym ją świecie, starając się nadać mu sensu i naturalności. To stawia ją praktycznie na miejscu widzów serialu, którzy przejawów życia szukają w nim od dawna, co każe się zastanawiać, czy duet Joy/Nolan stać było na aż taką autorefleksję, czy to raczej kolejny twist. Znając "Westworld", można się domyślać, dlatego nie chwaląc dnia przed zachodem, wyrażę tylko nadzieję, że grająca Mayę, przyjaciółkę Christiny, Ariana DeBose (niedawna laureatka Oscara za "West Side Story") dostanie do zagrania coś na miarę swojego talentu.
4. sezon Westworld ma znane atuty i słabe punkty
Jeśli nie, będzie rzecz jasna wpisywać się w szereg czynników, które pozwalają serialowi HBO prezentować się znakomicie bez względu na okoliczności. Przynajmniej do pewnego stopnia. Cały szereg aktorskich znakomitości wyciskających maksimum ze swoich ról, widoczne w każdym pięknie prezentującym się kadrze budżet i staranność realizacji, niesamowita oprawa muzyczna autorstwa Ramina Djawadiego. To wszystko pozostaje w 4. sezonie "Westworld" niezmienne, ciesząc oczy i uszy widzów w podobnym stopniu, co inne blockbustery z wyższej półki (nie tylko telewizyjne).
Niestety, to samo tyczy się również innych aspektów opowieści, która mimo kolejnych pojawiających się na ekranie cudów i twistów, jest niemal równie chłodna co wcześniej. Niemal, bo na poziomie emocjonalnym bardzo dużo dało serialowi pojawienie się Caleba, już poprzednio praktycznie ratującego sezon, i również tym razem gwarantującego, że w scenach z udziałem Aarona Paula będzie się działo nie tylko w kwestii zwykłej akcji. Chociaż nie ma w jego bohaterze niczego tak nadzwyczajnego, a pod wieloma względami można go nawet uznać za schematycznego, to on stanowi dowód, że w "Westworld" jednak jest życie.
Niewiele? Zależy, jak na to spojrzeć. Oczekując od serialu Jonathana Nolana i Lisy Joy, że w końcu stanie się angażującym, wciągającym i trzymającym w napięciu w stopniu, jakiego można by oczekiwać od skali produkcji, znów się rozczarujecie. Jeżeli jednak nauczeni doświadczeniami, przy czwartej odsłonie historii nie dacie się po raz kolejny nabrać, czeka was satysfakcjonujące przeżycie, niekoniecznie związane wyłącznie z poznawaniem nowych światów (imponujących niezależnie od tego, czy są realne, czy nie bardzo) i odkrywaniem sposobów, na jakie twórcy poskładali elementy układanki. Obym mógł to samo napisać za kilka tygodni.