"Skandal" (2×01): Serialowy tabloid
Nikodem Pankowiak
30 września 2012, 17:59
Ledwie "Skandal" powrócił na ekrany, a już musi pożegnać się z jednym z widzów. Ze mną.
Ledwie "Skandal" powrócił na ekrany, a już musi pożegnać się z jednym z widzów. Ze mną.
Po cichu liczyłem na to, że Shonda Rhimes pójdzie w nieco innym kierunku niż wiosną. Niestety, jej serial nadal jest tak samo patetyczny, bohaterowie wciąż mają ego wybujałe do granic możliwości (jak jeszcze kiedyś usłyszę o gladiatorach w garniturach, będę mordował!), a wątek polityczny pozostaje na poziomie dostosowanym do oczekiwań kur domowych, dla których polityka zaczyna się i kończy na romansach prezydenta bądź senatorów. Wymęczyłem się okrutnie przy oglądaniu premiery sezonu.
Odcinek zaczyna się od sceny, w której Pierwsza Dama rozważa, w jaki sposób udekorować pokój dla dziecka. Mniej więcej w takich klimatach pozostajemy już do końca. Co prawda gdzieś tam w tle majaczy widmo rozważania inwazji na Wschodni Sudan. Ale co tam potencjalna wojna, widzów na pewno bardziej zainteresuje, jak prezydencka para przygotowuje się na przyjęcie dziecka. Polityka w wydaniu tabloidowym osiąga tutaj swój szczyt, gdy para prezydencka na oczach całego kraju dowiaduje się od dziennikarki, jaką płeć będzie miało ich dziecko. A najbardziej absurdalna jest scena, w której dziennikarka wyciąga kartkę z napisem "It's a boy".
Inny polityczny wątek dotyczy kongresmena, podstępnie nagrywanego w swoim biurze. Jak łatwo się domyślić, jego biurko nie służyło mu wyłącznie jako miejsce pracy. Jego sekstaśma ma wycieknąć do internetu, dzięki czemu mógłby dołączyć do grona takich znakomitości, jak Paris Hilton czy Kim Kardashian. Pan senator nie jest jednak zainteresowany takim rozwojem swojej kariery, dlatego też wzywa na pomoc Olivię Pope – jedyną osobę w Waszyngtonie, która jest w stanie uporać się z takim kryzysem i zdusić skandal w zarodku. Oczywiście wszystko dzieje się bardzo szybko, a przynajmniej takie mamy wrażenie dzięki dynamicznemu montażowi. Szkoda tylko, że sprawa senatora służy za zwykły zapychacz czasu, gdy brakowało już pomysłu na dłuższe pociągnięcie trzeciego i najważniejszego wątku.
A jest nim oczywiście sprawa Quinn Perkins, a właściwie, jak szybko się dowiadujemy, Lindsay Dwyer. Ostatnia scena pierwszego sezonu zostawiła widzów w niepewności co do jej prawdziwej tożsamości. W premierowym odcinku dowiadujemy się, że jest ona oskarżona o skonstruowanie bomby, której wybuch zabił jej byłego chłopaka oraz sześć innych osób. Dość makabryczna historia, jednak, patrząc w wiecznie przeszklone oczy Lindsay, zastanawiam się, jakim cudem byłaby ona zdolna do czegoś takiego.
Trochę to dziwne, że najbardziej nijaka postać w serialu dostała najbardziej interesującą historię. Cała reszta grupy nie zmieniła się przez te kilka miesięcy ani o jotę. Huck do perfekcji opanował posługiwanie się jednym wyrazem twarzy, Abby wciąż jest równie nieufna co roztrzepana, Harrison zgrywa cwaniaka, a dowodząca nimi Olivia mówi wszystko na jednym wdechu, bo dzięki temu wygląda na jeszcze bardziej zapracowaną. Może to tylko moje wrażenie, ale wygląda na to, że Shonda zaczyna coraz częściej używać sorkinowskiego "walk and talk", by jeszcze bardziej udowodnić nam, z jak dynamicznym serialem mamy do czynienia.
Niestety, problem polega na tym, że "Skandal" to serialowa wydmuszka, nie proponująca widzom niczego nowego czy interesującego. Pokazywanie polityki niczym w tabloidzie osiągnęło dla mnie punkt krytyczny, dlatego też nie mam zamiaru obcować z tą produkcją ani minuty dłużej. To nie tak, że jest ona fatalna, po prostu nie trafia do mnie ani trochę. Shonda zapewne celowała w ten sam target, co w przypadku "Grey's Anatomy". Ja się do niego nie zaliczam, dlatego też dziękuję, odkładam "Skandal" na półkę i czekam, aż kompletnie się zakurzy.