Wampiry z "Co robimy w ukryciu" wracają z nowymi planami – recenzja pierwszych odcinków 4. sezonu
Mateusz Piesowicz
27 lipca 2022, 17:32
"Co robimy w ukryciu" (Fot. FX)
Początek nowego sezonu przynosi bohaterom "Co robimy w ukryciu" m.in. otwarcie własnego biznesu, poszukiwanie żony i wychowywanie dziecka. Czyżby ktoś tu się ustatkował?
Początek nowego sezonu przynosi bohaterom "Co robimy w ukryciu" m.in. otwarcie własnego biznesu, poszukiwanie żony i wychowywanie dziecka. Czyżby ktoś tu się ustatkował?
Odpowiadając od razu na postawione wyżej pytanie: nie, absolutnie nic z tych rzeczy. Mimo że 4. sezon "Co robimy w ukryciu" (dwa pierwsze odcinki są już dostępne na HBO Max) przynosi powrót bohaterów do rezydencji na Staten Island po rocznej rozłące, nie wydaje się, żeby ta przyniosła w ich życiu spektakularne zmiany. Wprawdzie każde ma na siebie nowy pomysł, ale jak to bywa w serialu produkcji FX, na ekranie rządzi przede wszystkim nieokiełznany – pozornie – chaos.
Co robimy w ukryciu – powrót na Staten Island
Jak pewnie pamiętacie, finał poprzedniego sezonu przyniósł całą serię pożegnań. Od Colina Robinsona (Mark Proksch) kończącego swój stuletni żywot, przez Nadję (Natasia Demetriou) wyruszającą do Londynu, żeby zająć miejsce w Najwyższej Wampirzej Radzie, po egzystencjalną podróż Nandora (Kayvan Novak) dookoła świata. Wszystko miało tak ostateczny wymiar, że oczywiście nie mogło zbyt długo potrwać, więc jeszcze przed końcem odcinka zafundowano nam kilka cliffhangerów. Co z nich wynikło?
Oglądając pierwsze odcinki 4. sezonu, można odnieść wrażenie, że niewiele. Podróż Nandora, wiodąca przez Fresno aż do Al Qolnidar, zaprowadziła go do znanego wniosku, że potrzebuje żony. Tę jednak trudno znaleźć, w przeciwieństwie do drużby, zwłaszcza gdy ten przybywa akurat z Londynu, odbywając drugą w ciągu dwunastu miesięcy podróż w drewnianej skrzyni przez Atlantyk uzbrojony w nieco więcej Oreo i elektrolitów niż poprzednio. Guillermo (Harvey Guillén) zdecydowanie miał prawo się wkurzyć i bez wątpienia powinien postawić siebie na pierwszym miejscu. Tylko jak, skoro bez niego wampiry są całkowicie bezradne, a tym razem nie chodzi tylko o nie?
Wprawdzie widok małego Colina Robinsona, czy jak wolicie "stworzenia, które wypełzło z martwego Colina Robinsona" budzi na pierwszy rzut oka raczej dyskomfort niż współczucie (co osiągnięto nakładając twarz i głos Marka Prokscha na ciała kilku dziecięcych aktorów), ale koniec końców mowa o dziecku. Dziwnym i nieco przerażającym, jednak wciąż dziecku, dla którego życie w rozpadającym się domu i wychowywanie przez próbującego zrobić z niego prawdziwego mężczyznę Laszla (Matt Berry), nie stanowi raczej idealnego środowiska. Przy tym wszystkim pomysł Nadji na otwarcie własnego klubu nocnego dla wampirów wygląda w sumie całkiem normalnie.
Co robimy w ukryciu, czyli absurd goni absurd
Oczywiście tak jak w poprzednich sezonach do żadnego z wiodących wątków nie należy się szczególnie przywiązywać, bo stanowią one tylko pretekst dla szeregu pokręconych gagów, których już w premierowych odcinkach jest zatrzęsienie. Od opanowujących wampirzy dwór szopów, przez Dżina (Anoop Desai, "Russian Doll") przywracającego do życia 37 Nandorowych żon obojga płci, aż po Przewodniczkę (Kristen Schaal) i jej grzeszki z przeszłości. A to dopiero początek.
"Co robimy w ukryciu" nie zmieniło zatem w żaden sposób swojej formuły, nadal świetnie bawiąc się jej możliwościami i dając pole do popisu scenarzystom oraz wykonawcom. Odjechane żarty wciąż bawią, klimat wyróżniający serial na tle miałkiej sitcomowej konkurencji stał się jeszcze gęstszy, a dodawanie do fantastycznego świata kolejnych elementów rodem z fantasy i horroru czyni go jednocześnie bogatszym i bardziej kiczowatym niż do tej pory. Można się tylko powtarzać i jak co sezon pisać, że wyobraźnia twórców zdaje się nie mieć żadnych granic. Tylko czy to wystarczy?
Co robimy w ukryciu — szczypta emocji, tona zabawy
Dylemat towarzyszący prędzej czy później twórcom każdej dłuższej komedii, tutaj ma tym większe znaczenie, że z "Co robimy w ukryciu" nie rozstaniemy się tak szybko – serial ma już zamówienie na 5. i 6. sezon. A skoro tak, to poza rozwijaniem szalonego horrorowego świata i czarnym jak smoła humorem, przyda się jeśli nie fabularna (mam wątpliwości, czy wątek klubu dla wampirów to coś więcej niż jednosezonowa zabawa), to emocjonalna oś, która zdoła to wszystko podtrzymać.
Tej można natomiast szukać tylko w jednym miejscu, a więc u karykaturalnych, ale bynajmniej niepozbawionych szczerości postaci. "Co robimy w ukryciu" nie jest może komedią, która wkłada większość energii w rozwój swoich bohaterów, lecz nie da się nie zauważyć, że ten jednak postępuje. Przykładem choćby coraz bardziej usamodzielniający się Guillermo i jego powoli przybierająca postać przyjacielskiej relacja z Nandorem, a także ciekawa dynamika w parze Laszlo/Colin Robinson, którzy siłą rzeczy przeszli szybką drogę od nietypowych partnerów, do jeszcze bardziej nietypowego ojca i syna.
Potencjał na dalszą ewolucję w tym kierunku, a więc sprawienie, że na bohaterach będzie nam zależeć nie tylko jako na dostarczycielach mrocznego humoru, zatem bez dwóch zdań istnieje. Cała sztuka polega na tym, żeby zdołał on odpowiednio mocno wybrzmieć i nie zginął gdzieś pod toną zwariowanych żartów, które naturalnie zawsze będą tutaj na pierwszym planie.
Nie żeby było w tym coś złego, bo przecież przykład Nadji i jej klubu pokazuje, że wcale nie trzeba wiele, żeby sprzedać nam nawet najbardziej lichy wątek. Wystarczy udzielający się widzom szalony entuzjazm bohaterki i już emocjonalne fundamenty przestają mieć większe znaczenie. Dopóki to działa, a realizacyjnie, aktorsko i pod względem pomysłowości serial stoi na najwyższym poziomie, o "Co robimy w ukryciu" nie musimy się martwić.