"Singiel w Nowym Jorku" to trochę lepszy rom-com — recenzja serialu Netfliksa z Neilem Patrickiem Harrisem
Nikodem Pankowiak
31 lipca 2022, 11:03
"Singiel w Nowym Jorku" (Fot. Netflix)
"Singiel w Nowym Jorku" to powrót Neila Patricka Harrisa po krótkiej przerwie do świata seriali. Czy to powrót udany i widzom przypadnie do gustu jego nowa rola w produkcji Netfliksa?
"Singiel w Nowym Jorku" to powrót Neila Patricka Harrisa po krótkiej przerwie do świata seriali. Czy to powrót udany i widzom przypadnie do gustu jego nowa rola w produkcji Netfliksa?
"Singiel w Nowym Jorku" to serial przełomowy z jednego — i niestety tylko z tego — powodu. Neil Patrick Harris po raz pierwszy w swojej karierze wciela w się w homoseksualnego bohatera w tak dużej roli. Nowa produkcja Netfliksa, za którą odpowiada duet Darren Star ("Seks w wielkim mieście", "Emily w Paryżu") i Jeffrey Richman ("Frasier"), to dla aktora ostateczne zerwanie z wizerunkiem Barneya Stinsona, od którego wyraźnie dystansował się na przestrzeni ostatnich lat.
Singiel w Nowym Jorku — o czym jest serial?
Grany przez Harrisa Michael to cieszący się stabilnym życiem u boku swojego partnera, Colina (Tuc Watkins, "Gotowe na wszystko"), pośrednik na rynku nieruchomości. W jego życiu i związku wszystko zdaje się działać jak najlepiej, dopóki w dniu swoich 50. urodzin Colin, po 17 latach wspólnego życia, nie decyduje o wyprowadzce z ich wspólnego mieszkania i zakończeniu związku, nie podając przy tym żadnego wyjaśnienia. Dla Michaela jest to decyzja szokująca, bo nic nie wskazywało na kłopoty w ich prywatnym raju, a tymczasem jego partner szybko przekreśla jakiekolwiek szanse na naprawę ich relacji. To koniec i z dnia na dzień Michael musi pogodzić się z wizją samotnego życia w Nowym Jorku — mieście, w którym, jak wielokrotnie słyszy od swoich przyjaciół, ciężko być samotnym gejem.
Główny bohater, który jeszcze przez dłuższy czas nie będzie w stanie poradzić sobie z rozstaniem, szybko zaczyna poznawać ciemne strony bycia singlem w wielkim mieście. Okazuje się, że w Nowym Jorku, co nie powinno być zaskakujące, zdecydowanie łatwiej o nieznaczącą przygodę na jedną noc niż stworzenie wartościowej relacji. W świecie randkowych aplikacji, dickpiców i przygodnego seksu coraz trudniej znaleźć swoją bratnią duszę. Jednak Michael, mimo wielu momentów załamania, postanawia, że znajdzie nową miłość, a w tych poszukiwaniach będą dopingować go jego przyjaciele.
Jego najbliższe otoczenie Suzanne (Tisha Campbell, "Ostatni prawdziwy mężczyzna") — współpracowniczka Michaela, Billy (Emerson Brooks, "Queens") — telewizyjna pogodynka i Stanley (Brooks Ashmanskas, "Żona idealna") — handlarz dziełami sztuki. W pewnym momencie Michael zawiązuje też całkiem bliską relację z Claire (Marcia Gay Harden, "The Morning Show") — swoją klientką, która znalazła się w bardzo podobnej życiowej sytuacji, więc szybko nawiązuje z Michaelem nić porozumienia. Wszystkie te postaci dostają na ekranie swoje momenty, nie służą wyłącznie za tło dla głównego bohatera, dzięki czemu dostajemy szansę, żeby ich polubić.
Singiel w Nowym Jorku to piękna pocztówka
Choć wszyscy główni bohaterowie "Singla w Nowym Jorku" są bogaci, niektórzy z nich piękni, ale już żaden młody, to bardzo łatwo zacząć odczuwać do nich sympatię. Oczywiście, serialowy świat wydaje się dość mocno odklejony od rzeczywistości, Nowy Jork tutaj to bardziej ten z "Seksu w wielkim mieście" niż z "Dziewczyn", ale czyż nie po to oglądamy czasem komedie romantyczne — żeby się rozerwać i obejrzeć historie, które wydają nam się wręcz nierealistyczne, bo pochodzą ze świata znajdującego się o lata świetlne od nas?
Bo "Singiel w Nowym Jorku" to komedia romantyczna, ale raczej taka, gdzie widz nie musi się bać, że scenariusz jest tu tylko pretekstem do pokazania pięknych ludzi i pięknych widoków. Jasne, na ekranie dominują drogie ciuchy, a nocne ujęcia Nowego Jorku prezentują się przepięknie, ale to tylko dodatek do serialu, nie danie główne. Dodatek, który sprawia, że w momentach, gdy historia staje się mało angażująca — a takie niestety też się zdarzają — wciąż nie mamy ochoty naciskać czerwonego przycisku na pilocie, bo przecież czasem miło jest popatrzeć na piękne pocztówki.
Jednym z powodów, by oglądać "Singla w Nowym Jorku", może być także Neil Patrick Harris, który bardzo dobrze wypada na ekranie. Dla wszystkich tych, którzy wciąż płaczą po Barney'u Stinsonie, jego najnowsza rola może być sporym zaskoczeniem. W końcu Michael nie jest żadnym Casanovą, to zagubiony gość po 40-tce, który nagle znalazł się w sytuacji, w jakiej nigdy miał już się nie znaleźć. Harris udowadnia tą rolą, że jest naprawdę dobrym aktorem, gdy trzeba znajdującym odpowiedni balans między komedią a dramatem.
Singiel w Nowym Jorku — czy warto oglądać?
Skoro to komedia romantyczna, to nie zabraknie także nieco cringe'owych momentów — jak w scenie wymiotowania w jacuzzi — ale ogólnie rzecz biorąc "Singiel w Nowym Jorku" trzyma poziom przez cały sezon i nie powinien budzić wśród widzów uczucia zażenowania. Być może serialowi dobrze zrobiłaby okrojona liczba scenarzystów — nad ośmioma półgodzinnymi odcinkami pracowało ich aż siedmioro, przez co produkcja Netfliksa ma czasem problem ze znalezieniem swojego własnego tonu i odpowiednim zbalansowaniem poszczególnych historii. Przykładem może być wątek sprzedaży mieszkania Claire, który w pewnym momencie robi się niemal równie istotny, co życie osobiste Michaela, choć to ono zawsze powinno wyraźnie zostawać w centrum.
Można też odnieść wrażenie, że Michael, choć zostaje kompletnie zaskoczony przez Colina, nadspodziewanie dobrze radzi sobie z rozstaniem — choć wielokrotnie mówi, jak mu ciężko, na ekranie zwykle tego nie widać. Oczywiście rozumiem, że komedie romantyczne rządzą się swoimi prawami, a twórcy tego gatunku wyjątkowo często chodzą na skróty, ale ostatecznie mamy tu do czynienia z serialem, a nie dwugodzinnym filmem kinowym. Mam wrażenie, że możliwość zgłębienia się w stany emocjonalne Michaela po rozstaniu została trochę zaprzepaszczona. Zamiast tego postawiono mocniej na wszelkie aspekty bycia gejem-singlem w wielkim mieście.
Nie zaskoczy zatem stwierdzenie, że "Singiel w Nowym Jorku" nie jest serialem wybitnym, ale w czasach, gdy Netflix raz za razem rozczarowuje widzów swoimi nowymi produkcjami, wyróżnia się zdecydowanie na plus. Prawdopodobnie i tak zapomnimy o jego istnieniu już za tydzień, ale fakt, że podczas oglądania można było bawić się całkiem nieźle, to już sporo. Jeśli szukacie czegoś, co podczas wieczornego oglądania dobrze skomponuje się z popcornem i winem, właśnie znaleźliście.