"Glee" (4×04): I wszyscy się rozstali
Marta Rosenblatt
7 października 2012, 15:42
Choć "The Break-Up" wpisało się w ogólną tendencje słabej 4. serii, spełniło swoje zadanie – wszyscy fani seriali wylali morze łez. Czy jednak, aby scenarzyści nie przesadzili?
Choć "The Break-Up" wpisało się w ogólną tendencje słabej 4. serii, spełniło swoje zadanie – wszyscy fani seriali wylali morze łez. Czy jednak, aby scenarzyści nie przesadzili?
Oczywiście, dramaty zdarzały się zawsze i były integralną częścią fabuły. Tylko że kiedyś scenarzyści zgrabnie równoważyli wątki komediowe z tymi dramatycznymi. RIB wypracowali specyficzny styl, za który pokochaliśmy "Glee" . Niestety, w 4. serii mamy tego stylu jak na lekarstwo. Nie zaprzeczę – RIB czasem przypominają sobie, że "Glee" był kiedyś serialem komediowym i podejmują pewne próby rozweselenia widzów. Czasem im to wychodzi całkiem nieźle, zazwyczaj kiedy mamy stare postaci (odcinek "Britney 2.0"), niestety dużo częściej nie wychodzi im to wcale (pozostałe odcinki). Nie wychodzi zazwyczaj wtedy, kiedy za lżejszą stronę "Glee" odpowiadają nowe postaci. Przykro mi, ale odgrzewane kotlety nie śmieszą, a inaczej nowych postaci nazwać nie można. Wszystkie wątki są do bólu wtórne, dowcipy zwietrzałe, a jeśli do tego mam aktorską fuszerkę wychodzi nam marny gleepodobny twór.
Kitty (a raczej Becca Tobin ) nie wykorzystała chyba ostatniej szansy, żeby mnie do siebie przekonać. Cała scena z Klubem Zostawionych to jedno wielkie nieporozumienie. Wątek Marley i Jake'a jest nudny jak flaki z olejem, Finchel przy nich to najfajniejsza para w glee clubie. W poprzednim odcinku nie mieliśmy ich prawie wcale – czy ktoś za nimi tęsknił? Nie sądzę.
Następnym wątkiem, który miałam ochotę zwyczajnie przewinąć, jest Wemma. Nigdy nie przepadałam za ta dwójką, jedynie kiedy Will miał żonę, cała drama miała sens. Dalsze kryzysy były wymyślane na siłę i bardziej irytowały niż wzbudzały jakąkolwiek ciekawość. Tak jest i tym razem. Kolejny kryzys Willa, ani ziębi ani grzeje. Ale rozumiem, że skoro rozstawały się wszystkie pary to i tej się oberwało dla równego rachunku.
Skoro jesteśmy przy rozstaniach, czas najwyższy aby omówić tytułowe rozstania. Właściwie to jedynie Finchel miało dobry i logiczny powód, aby się rozstać. Co prawda, do scen rozstaniowych w wykonaniu Rachel i Finna powinniśmy przywyknąć, ale mam wrażenie, iż to zerwanie było inne niż wszystkie pozostałe. Przede wszystkim to wydaje się prawdziwe. Wreszcie Rach wygarnęła prawdę Finnowi. A prawda jest taka, że jak na razie F. jest nikim więcej niż kulą u nogi Rach. Nie jestem przekonana czy Brody to chłopak dla Rachel, ale fajnie byłoby, aby dziewczyna była z kimś, kto by jej nie ograniczał. Ileż można patrzeć na niedorajdę Finna. Chłopie, weź się za siebie! Końca finchelowego związku świętować nie będę, trudno sądzić, aby to było zerwanie ostateczne.
Następne rozstanie, czyli ciemna strona Blaine'a. Rozpad tego związku wisiał w powietrzu już od jakiegoś czasu (pamiętacie Sebastiana?), ale takiego rozwiązania nie spodziewali się klainersi nawet w najczarniejszych snach. Jeśli B. śpiewający "Teenage Dream" (ten "Teenage Dream") rozwalił serce wszystkich fanów na kawałki (choć mimika Darrena groteskowa jak zwykle), to scena w parku wdeptała te kawałki w ziemię. Zdrada, naprawdę? Blaine czuł się samotny, naprawdę? Ten sam Blaine, który oburzał się o SMS-owanie Kurta? Czy scenarzyści mają odrobinę oleju w głowie? Czy naprawdę nie dało się wymyślić nic sensowniejszego? Związki na odległość dają duże pole do popisu. Niestety RM czy ktokolwiek to pisał, rozegrał to najgorzej jak mógł. I co najgorsze totalnie pogubił się jeżeli chodzi o postać Blaine'a Andersona.
Lecimy dalej- rozstanie Brittany. Po pierwsze, jak dobrze było widzieć Santanę (przez Skype'a się nie liczy). Po drugie, czy ta scena w pralni to była ta hot and steamy scena w pralni, którą tak zachwalał RM? Znów dałam się nabrać. Po trzecie, pewnie nie będę obiektywna, ale dla mnie scena rozstaniowa B i S była najlepiej zagraną i najbardziej emocjonalną sceną w całym odcinku. "Mine", będące nowym "Songbird", miejsce, w którym San wyznawała miłość Britt, płacząca Britt – wszystko to w podstępny i wykalkulowany sposób miało za zadanie wycisnąć łzy wszystkim fanom dziewczyn. I wycisnęło. A sam powód rozstania? Być może Santana zachowała się najbardziej mądrze ze wszystkich, być może nie chciała zranić Brittany, być może jej postawa jest najbardziej dojrzała. A może po prostu scenarzyści mają mózg z waty i pamięć złotej rybki? I nie pamiętają, ile kosztowało Santi wyznanie miłości B. i sam coming out. Czekam aż scenarzyści sparują Sama z Britt, aby ostatecznie pogrzebać Brittanę i za jednym zamachem zniszczyć fajną damsko-męską przyjaźń.
Na sam koniec wypada wspomnieć o muzyce. A ta dla odmiany naprawdę dawała radę. Chwali się zwłaszcza równy poziom występów– praktycznie każda piosenka jest warta uwagi, co było ostatnio rzadkością w "Glee". "Barely Breathing" – o dziwo Cory i Darren razem brzmieli całkiem nieźle. "Give Your Heart a Break" – cóż, gdybym była złośliwa, napisałabym, że zaśpiewać lepiej od gwiazdki Disneya żadną sztuką nie jest. Jako że złośliwa nie jestem, napiszę tylko, że słuchało się przyjemnie. Akustycznego "Teenage Dream" oceniać nie ma sensu. "Don't Speak" – wykonanie na plus, strona wizualna występu raczej na minus? Rachel, która kładzie się do łóżka w pełnym make-upie (tak na marginesie, mogłaby przystopować z maskarą) i Blaine'ie, który kładzie się do łóżka z żelem na głowie – pozostawię to bez komentarza.
"Mine" zrobiło ze mnie emocjonalny wrak. Wszystko jedno, czy to klasyk Fleetwood Mac czy piosenka Taylot Swift – Naya Rivera sprawia, że muszę pędzić do kiosku po nowy zapas chusteczek. "The Scientist" – nie jestem fanką Coldplay i trudno mi wypowiadać się na temat tej piosenki, ale myślę, ze wersja glee clubu krzywdy oryginałowi nie zrobiła. Wręcz przeciwnie. Wszyscy współbrzmieli ze sobą naprawdę dobrze.
Reasumując, chcąc nie chcąc "Glee" będę śledzić dalej. Tylko po to, żeby zobaczyć, jak moja ukochana para się schodzi (chyba nikt nie wątpi w happy end?). Tani chwyt, panie Murphy. Niestety, cholernie skuteczny. Szkoda jedynie, że tylko takimi sposobami serial jest w stanie przyciągnąć widzów.