"Better Call Saul" wsadza widzów w emocjonalny wehikuł czasu – recenzja finału serialu
Mateusz Piesowicz
17 sierpnia 2022, 17:51
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
Nie o każdym bohaterze serialu można powiedzieć, że dostał zakończenie, na jakie zasłużył. W przypadku Jimmy'ego McGilla jest to jednak stuprocentowa prawda. Na szczęście. Spoilery!
Nie o każdym bohaterze serialu można powiedzieć, że dostał zakończenie, na jakie zasłużył. W przypadku Jimmy'ego McGilla jest to jednak stuprocentowa prawda. Na szczęście. Spoilery!
"Jak to się skończy? Moim triumfem. Jak zawsze" – powiedział pewny siebie Saul Goodman (Bob Odenkirk) podczas telefonicznej rozmowy ze swoim doradcą prawnym. Nieważne, że telefon wykonał z policyjnego aresztu w Omaha niedługo po tym, jak funkcjonariusze dosłownie wyciągnęli go ze śmietnika. Nieważne, że jeszcze przed chwilą miotał się po ciasnej celi, wściekły na samego siebie. Nieważne wreszcie, że wydawał się nie mieć w ręce już absolutnie żadnego atutu. On wiedział lepiej od wszystkich, czym to wszystko się skończy. I oczywiście miał rację.
Better Call Saul – finałowe podróże w czasie
"Saul Gone", czyli ostatni odcinek 6. sezonu oraz całego "Better Call Saul", był ponad godzinną mieszanką tego, czego mogliśmy się spodziewać, z kompletnie nieprzewidzianym. Emocjonalną karuzelą, która niekiedy dawała głównemu bohaterowi nadzieję na sukces (?), żeby zaraz potem ją odebrać, a widzów kusiła obietnicą jego spektakularnego powrotu na szczyt, żeby przypomnieć, że to przecież nie o to w tym wszystkim chodzi.
Przewrotne jest zatem, że ostatecznie serial rzeczywiście skończył się triumfem. Ba, całkowicie zasadne będzie stwierdzenie, że triumf to największy z dotychczasowych, uwzględniając i czasy "Better Call Saul", i "Breaking Bad", i późniejsze. Ale czemu w takim razie Jimmy oglądał go zza krat?
Odpowiedź na to pytanie dostaliśmy w serii sekwencji przeplatających teraźniejszość z bliższą bądź dalszą przeszłością, połączonych na pozór zaskakującym motywem podróży w czasie. Nie, Vince Gilligan i reżyserujący odcinek Peter Gould nie postradali zmysłów i nie sięgnęli bezpośrednio do pomysłów H.G. Wellsa, choć i dla niego znalazło się tu miejsce. Odniesienie było metaforyczne, a miało na celu ni mniej, ni więcej, tylko rozwiązanie prostego eksperymentu myślowego: co byś zmienił w swoim życiu, gdybyś mógł? Albo, jak ujął to Walter (Bryan Cranston) czekający wraz z Saulem na możliwość ucieczki pod zmienioną tożsamością (przypomnijcie sobie "Granite State", przedostatni odcinek "Breaking Bad") – czego w życiu żałujesz?
Dialog na ten temat, ciągnący się od pamiętnej pustynnej odysei Saula i Mike'a (Jonathan Banks zasłużenie otrzymujący szansę na pożegnanie z widzami), przez wspomnianą dyskusję z Waltem, aż po rozmowę z Chuckiem (Michael McKean, przypadek ten samo co wyżej), stanowił swoistą oś finałowego odcinka, każąc nam nie tyle jeszcze raz prześledzić losy bohatera na przestrzeni lat, co zastanowić się po raz ostatni, z kim tak naprawdę mamy do czynienia. Z sympatycznym Jimmym, którego trudno było nie polubić? Czy może raczej z przebiegłym Saulem, z którym lepiej byłoby nie mieć nigdy do czynienia?
W teorii "Better Call Saul" nie zrobił nic wielkiego, powtarzając wciąż i wciąż ten sam schemat. Jimmy czy Saul? Lepsza czy gorsza strona osobowości? Bo napisanie "dobro czy zło" byłoby zdecydowanie zbyt dużym uproszczeniem na ten daleki od czarno-białego (no, nie dosłownie) serial, choć i w ten sposób można sprawę rozpatrywać. W końcu w gruncie rzeczy dobry Mike żałował dnia, gdy po raz pierwszy wkroczył na mroczną ścieżkę i przyjął łapówkę, a w gruncie rzeczy zły Walt znów przerzucił winę za swoje niepowodzenia na innych. Tylko gdzie na tej skali mieści się nasz bohater?
Better Call Saul, czyli USA vs Saul Goodman
Powiecie, że odpowiedź dostaliśmy na tacy. On zawsze taki był. Nigdy nie chodziło mu o nic więcej niż pieniądze. Nigdy nie zrobił kroku wstecz, nawet jeśli mógł. Może wahał się po drodze, może miał lepsze momenty, ale koniec końców efekt był przykry. Aż do teraz. Aż do momentu, który mógł być ostatnim wielkim przekrętem Saula Goodmana, ale spektakularna ucieczka skończyła się, nim się na dobre zaczęła, a następujący po niej proces nie był o wiele dłuższy. Klęska? Ależ nie, wręcz przeciwnie!
I nie, wcale nie chodzi o układ, jaki Saul sprytnie wynegocjował z prokuratorem, zamieniając dożywocie i 190 lat więzienia na 7 lat pozbawienia wolności w całkiem komfortowych warunkach, nawet jeśli ostatecznie bez kubełka lodów miętowych z czekoladą co piątek. Prawdziwy sukces przyszedł potem, gdy zamiast wetrzeć sól w rany obecnej na sali sądowej Marie Schrader (Betsy Brandt) i innych ofiar, osobiście wkopał się w dół, z którego nie wydostanie się przez długie lata albo i nigdy. Tak, proszę państwa, Saul Goodman Jimmy McGill wreszcie zrobił to, co powinien, a może nawet więcej. Poświęcił się, mając świadomość, że nie przyniesie mu to żadnych materialnych korzyści.
Better Call Saul, czyli Saul Goodman vs Jimmy McGill
Czy to aby nie głupota z jego strony? Mieć w perspektywie stosunkowo krótką odsiadkę i odrzucić ją kosztem… no właśnie. Właściwie czego? Uspokojenia własnego sumienia? Przecież to zupełnie nie w stylu Saula Goodmana! Tak, pełna zgoda, to absolutnie nie w jego stylu. Ale "Better Call Saul" to przecież nigdy nie był serial o Saulu Goodmanie.
Przypomnijcie sobie, jak przez kolejne lata i sezony czekaliśmy na ten obiecany moment, w którym poczciwy Jimmy zamieni się w końcu w podstępnego Saula. Jak zadawaliśmy sobie pytanie, czy to już, czy to właśnie ten krok, po którym nie ma już odwrotu, czy Jimmy zniknął już na dobre – i jak zawsze musieliśmy sobie odpowiedzieć, że wprawdzie po raz kolejny zrobił coś paskudnego, ale potem był znów tym lepszą sobą.
Miał dobre i złe chwile, zdarzało mu się nawet przekraczać granicę, jednak nigdy nie zostawał za nią zbyt długo. Nie był potworem, choć i od świętego dzieliło go bardzo dużo, ot, pozostawał prostym, zwyczajnym facetem z licznymi słabościami. Na pewno nie kimś, po kim spodziewalibyśmy się cudów, a jeśli już to raczej tych gorszego rodzaju.
I ten właśnie człowiek stanął przed sądem, zaprzeczył samemu sobie i wyznał wszystkie winy, nawet te, o które go nie proszono. Gdzie w tym podstęp? Gdzie jakiś sprytny haczyk, który obróci sytuację o 180 stopni? Przyznaję, że przez chwilę naprawdę go szukałem. Przez chwilę nie mogłem uwierzyć, że to się stało, że to żaden przekręt, lecz autentyczna, stuprocentowa prawda. Wyznana nie przez Saula Goodmana, który stanął przed obliczem sprawiedliwości w typowym dla siebie stylu, ale przez Jimmy'ego McGilla, który po dłuższej nieobecności wreszcie do nas wrócił i odniósł prawdziwe zwycięstwo.
Better Call Saul – słodko-gorzkie zakończenie
A to wszystko na oczach Kim (Rhea Seehorn). Z nadzieją nie, że poruszona jego szczerością wpadnie mu w ramiona i wszystko skończy się szczęśliwie, bo na przeszkodzie stała choćby taka drobnostka, jak 86-letni wyrok. Z nadzieją jednak na to, że ukochana osoba zdoła na niego spojrzeć bez niechęci. Że zdoła ciepło o nim pomyśleć i przypomnieć sobie człowieka, którego kiedyś pokochała. Że w pamięci zapisze obraz Jimmy'ego McGilla, nie Saul Goodmana. Że może nawet odwiedzi go kiedyś w więzieniu, korzystając sprytnie z dawnej legitymacji adwokackiej (jak widać, w Kim pozostała nie tylko potrzeba niesienia pomocy prawnej potrzebującym, ale i coś więcej), i zechce wspólnie zapalić, jak za starych dobrych lat.
Czy to mało? Absolutnie nie! Wystarczyło popatrzeć na jeszcze jeden mistrzowski, choć minimalistyczny aktorski popis Boba Odenkirka i Rhei Seehorn, żeby to zrozumieć. Posłuchać krótkiego, acz treściwego wyznania Jimmy'ego, spojrzeć na jego pełną smutku, ale i zrozumienia twarz, oraz kamienne oblicze Kim, przez które przemknął malutki, jednak niosący ogromny ładunek emocjonalny cień uśmiechu. Drobny promyczek, który zapewnił nas jednak, że Jimmy wygrał właśnie przegraną sprawę, odnosząc zdecydowanie największy triumf w swoim życiu. Mimo że skończył po nim w autobusie jadącym w kierunku zakładu karnego o maksymalnym rygorze.
Co więcej, zwycięstwo odniosła też Kim, nawet jeśli uderzył w nią pozew cywilny od żony Howarda, nigdy nie opuściła pracy w firmie od spryskiwaczy na Florydzie, a praktykowanie prawa skończyła na wolontariacie. Wspólna więzienna scena jej i Jimmy'ego nie mogła być niczym więcej, niż była. Pięknym, pełnym nadziei i poczucia autentyczności zwieńczeniem historii, które nie potrzebowało ani grama pudru zamazującego rzeczywisty obraz.
Być może to ostatnie spotkanie bohaterów. Być może spojrzenie Jimmy'ego i jego znajomy gest rzucony przez siatkę w stronę odchodzącej Kim to pożegnanie. A może dopiero pierwszy krok na drodze do odkupienia. Nie ma to najmniejszego znaczenia. Liczy się tylko i wyłącznie fakt, że stoi za nim coś szczerego, choć tak mało efektownego (przypomnijcie sobie, w jak kompletnie innym stylu odchodził Walter White!).
Wszystko inne byłoby w tym miejscu niezasłużone, bo przecież dobrze wiemy, nawet jeśli nie chcemy się do tego przyznać, że Jimmy skończył dokładnie w takim miejscu i w taki sposób, w jaki powinien. Zanim do tego doszło, zdążył jednak pokazać w bardzo dobitny sposób, że nie jest złym człowiekiem. A przynajmniej nie takim, jak można by sądzić, oglądając sytuację z zewnątrz.
To na pozór niewiele, jednak w tym przypadku trudno o więcej. Myślę więc, że możemy w takiej sytuacji pozwolić sobie na nieco szerszy uśmiech, żeby z nim na ustach pożegnać serial, który był warty każdej spędzonej przy nim chwili. Kto wie, może nawet głośne skandowanie "Better Call Saul!" byłoby na miejscu?