"Nashville" (1×01): Kociak mały, kociak duży
Marta Wawrzyn
11 października 2012, 22:04
Czy można napisać ciekawy serial o piosenkarkach country ze stolicy stanu Tennessee? Odpowiedź na to pytanie zaskoczyła zapewne nie tylko mnie.
Czy można napisać ciekawy serial o piosenkarkach country ze stolicy stanu Tennessee? Odpowiedź na to pytanie zaskoczyła zapewne nie tylko mnie.
W stolicy muzyki country królowa od lat jest jedna: piękna i utalentowana Rayna James (Connie Britton), córka lokalnego bogacza, która uwolniła się spod skrzydeł tatusia, kiedy tylko mogła. I poradziła sobie świetnie. Ma, wydawałoby się, wszystko: karierę, sławę, męża (który chyba nie jest jej największą miłością), dzieci, dom, lojalny zespół. Ale niestety w końcu nadchodzi zmierzch każdego królowania, niemal zawsze stanowiący zaskoczenie dla pysznego władcy.
I oczywiście, że Rayna jest zdziwiona, kiedy okazuje się, iż jej płyta sprzedaje się średnio, a tournee może się nie odbyć, bo ludzie już nie chcą jej oglądać. A ponieważ jednocześnie dobija ją proza życia w postaci zwyczajnego, ludzkiego braku pieniędzy, to ma spory problem.
Wytwórnia proponuje jednak rozwiązanie: wspólną trasę z nową sensacyjką, Juliette Barnes (Hayden Panettiere). Rayna oczywiście miałaby występować przed młodą gwiazdką. To, co po otrzymaniu owej propozycji pokazuje Connie Britton, jest po prostu mistrzostwem. Aktorka wypada niesamowicie w roli wściekłej divy, która nie da się poniżać ani przez proponującego jałmużnę ojca, ani przez ludzi z wytwórni zawdzięczających swój sukces na rynku w dużej mierze właśnie jej, ani przez panienkę, ostentacyjnie odmawiającą ucałowania jej pierścienia. Silna, inteligentna, dojrzała, choć momentami kapryśna… i jeszcze ta burza rudych loków! "Lew? Cóż lew jest? Kociak duży". Dla Rayny straci głowę całe morze facetów. I niejedna feministka.
Po drugiej strony barykady mamy dziewczątko o takim sobie głosiku (wspaniała scena, kiedy panowie w studiu nabijają się z jej śpiewu!), które nadrabia przebojowością. Juliette prze do przodu niczym czołg – ale wiecie, taki słodki czołg. Dla wytwórni ona i jej muzyka to heartbreaker i moneymaker, ale my, widzowie, poznajemy wiele twarzy ślicznej blondynki. Rozkapryszona gwiazda, która nosi sukienki odsłaniające pępek, podła zołza, zdzirowaty kociak, wrażliwa kobieta, skrzywdzona dziewczynka z rodzinnymi problemami. Trudno przewidzieć, jak się zachowa w danej sytuacji i którą jej wersję zobaczymy za moment. Innymi słowy – mrrau!
To właśnie dynamika między tymi dwiema paniami – świetnie obsadzonymi paniami – będzie napędzać akcję serialu. Cieszy mnie, że nie są to bohaterki czarno-białe, raczej skomplikowane i szare, jak te zwierzaki, o których chyba za często dziś wspominam. Wystarczająco nieprzewidywalne, by utrzymać mnie przed ekranem. Nie zawodzą aktorki, nie zawodzą też dialogi – ostre, złośliwe, dokładnie takie, jakie być powinny.
Jeśli lubicie panie, które potrafią pokazać pazurki, to dla Was pozycja obowiązkowa. Ale "Nashville" to coś więcej niż serial o dwóch wokalistkach, które toczą ze sobą nieustanną wojnę. To także serial o polityce i o Południu (jak dużo do tej pory wiedzieliście o stanie Tennessee?), i o Muzycznym mieście, i o legendarnej Bluebird Cafe, i o jakimś tuzinie ludzi, powiązanych z obiema głównymi bohaterkami. Niemal wszyscy oni wiodą dość popaprane życie, tęskniąc a to za miłością, a to za sławą, a to za tym, żeby ich ktoś docenił. I dokonują wyborów, których czasem żałują, ale zwykle nie.
Wśród nich najciekawsi wydali mi się Scarlett i Gunner (Clare Bowen i Sam Palladio), para sympatycznych muzyków, którym chyba nieprędko uderzy woda sodowa do głowy, bo na razie po prostu próbują stworzyć coś fajnego. Brzmią razem przyjemnie i nie wyglądają na intrygantów (pewnie skończą razem, kiedy już Scarlett pozbędzie się faceta, który na nią nie zasługuje). To miłe. O dziwo, muzyka w "Nashville" nie rani uszu, może z wyjątkiem piosenek Juliette, ale to akurat zamierzone. Nawet jeżeli naprawdę nie lubicie country, powinniście być w stanie oglądać ten serial bez większego bólu.
A oglądać "Nashville" warto. Choć nie zgodzę się z amerykańskimi krytykami, którzy ogłosili go najlepszym debiutem tej jesieni (na razie wciąż wolę "Last Resort" i "Vegas", a także zadziwiająco mocne "Arrow" – choć może zmienię zdanie po kilku odcinkach), to przyznaję, że to bardzo solidny pilot, który ogląda się wyśmienicie.
Niektóre intrygi na razie nie do końca mnie przekonują (mąż Rayny kandydujący na burmistrza z poparciem jej ojca? Ech…), niektóre wątki uważam za niepotrzebne (narkotyzująca się matka Juliette – rozumiem, trzeba bohaterkę uczłowieczyć, ale to trochę sztampa), ale będę oglądać, oczywiście, że będę oglądać dalej. Dla królewskiej Rayny/Connie Britton i dla tej małej, seksownej diablicy, którą starsza koleżanka po fachu najchętniej by wgniotła obcasem w ziemię. Dla słodziaków Scarlett i Gunnera. Dla tego intrygującego miasta, którego istnienia do tej pory chyba jeszcze żaden serial nie zauważył. I dlatego, że chcę wiedzieć, co dalej. Po prostu.
"Nashville" to tegoroczne "Revenge". Moje nowe ulubione guilty pleasure (a może nie powinnam jeszcze mówić, że to guilty pleasure? Zobaczymy, w jakim kierunku ta historia się rozwinie), na które pewnie nieraz będę złorzeczyć i które mimo to będę oglądać, kiedy tylko znajdę wolną chwilę. Wam również polecam.
Ocena szkolna: czwórka z malutkim plusem (w skali 2-5).