"Władca Pierścieni: Pierścienie władzy" z łatwością oddaje ducha Śródziemia — recenzja serialu Amazona
Agata Jarzębowska
2 września 2022, 12:01
"Władca Pierścieni: Pierścienie władzy" (Fot. Amazon)
Czy "Władca Pierścieni: Pierścienie władzy" zabiera nas z powrotem do Śródziemia? Zdecydowanie tak. Choć na razie akcji jest zdecydowanie mniej, niż zapowiadali sami twórcy.
Czy "Władca Pierścieni: Pierścienie władzy" zabiera nas z powrotem do Śródziemia? Zdecydowanie tak. Choć na razie akcji jest zdecydowanie mniej, niż zapowiadali sami twórcy.
"Władca Pierścieni: Pierścienie władzy" zadebiutował z dwoma pierwszymi odcinkami na Amazon Prime Video i czas, by naprawdę ocenić to, co zrobili twórcy serialu, J.D. Payne i Patrick McKay. Czy udało im się oddać ducha Tolkiena, znanego z filmów i książek? Odpowiedzieć możemy już teraz: tak. Showrunnerzy doskonale zachowali klimat wykorzystując sprawnie, to co sprawdzało się do tej pory. Pozostaje więc pytanie: czy równie dobra będzie sama historia?
Władca Pierścieni: Pierścienie władzy to piękne i tętniące życiem Śródziemie
Dwa pierwsze odcinki, "Cień przeszłości" i "Na łasce morza", przeprowadzają nas przez całe Śródziemie, zaczynając się od historii opowiadanej przez Galadrielę (Morfydd Clark, "Mroczne materie"). Opowiada ona, skąd elfowie wzięli się w Śródziemiu, jak wyglądała ich walka z Morgothem oraz pościg za Sauronem. A to wszystko okraszone zostało piękną muzyką autorstwa Beara McGreary'ego ("Outlander") i niezwykłymi widokami, których nie brakuje przez całe dwa odcinki.
Ewolucja Galadrieli jest ciekawa, ponieważ widzimy, jak rodzi się w niej potrzeba walki i pokonania zła, a sama elfka jest wytrawną wojowniczką — twórcy wykorzystali fakt, że według podania Tolkiena Galadriela była jednym z przywódców walczących z Melkorem (później znanym jako Morgoth) i wykorzystali to na swój własny, interesujący sposób, który w serialu bardzo dobrze działa.
Jednak "Pierścienie władzy" nie koncentrują się tylko na jeszcze młodej i zawziętej elfce. Zabierają nas w drogę, przedstawiając po kolei wszystkich bohaterów i nigdzie się nie spiesząc. Poznajemy więc plemię harfootów, prekursorów hobbitów. I widać dokładnie, kim są, sceny ich przedstawiające są żwawe, pełne typowej hobbickiej radości, ale i ostrożności przed nieznanym. Oglądamy ich tuż przed wyruszeniem w dalszą podróż — jako koczownicze plemię podążają za zmieniającymi się porami roku. Choć poznajemy kilkoro z nich, to Nori (Markella Kavenagh, "Płacz") ma w sobie znajomy gen przygody i ciekawości, który ewidentnie przebija się od czasu do czasu przez kolejne pokolenia, wsadzając regularnie poszczególnych przedstawicieli tego małego ludku w sam środek wydarzeń. Ciekawska Nori odkrywa tajemniczego mężczyznę (Daniel Weyman, "Milczący świadek"), z którym nie umie się porozumieć, ale bardzo chce mu pomóc.
Nie zabrakło oczywiście ludzi. Serial sprawnie zarysowuje ich niechęć i wrogość do elfów, które z kolei traktują ich z typową dla siebie wyższością. Dlatego ciekawy wydaje się wątek Bronwyn (Nazanin Boniadi, "Homeland") i Arondira (Ismael Cruz Córdova, "Stacja Berlin"), którzy są w sobie zakochani, ale ich uczucie nigdy nie wyszło poza długie spojrzenia, ukradkowe rozmowy czy przypadkowe dotknięcie ręki. Jakiekolwiek dowód na ich związek skutkowałby z dużym ostracyzmem ze strony obu ras, a kto wie, czy nawet nie wypędzeniem.
Jednak największe wrażenie robią krasnoludzkie kopalnie Khazad-dûm. Zobaczenie tej rubasznej rasy w pełnym rozkwicie swoich możliwości i potęgi było czymś o czym zawsze marzyłam, a "Pierścienie władzy" gdy już nas zabierają w podziemia, nie żałują nam niesamowitych i zapierających dech widoków. Towarzyszymy tam Elrondowi (Robert Aramayo, "Gra o tron") i powiedzmy sobie szczerze, nie ma nic piękniejszego od zestawienia elfickiego stylu bycia z nieokrzesanymi krasnoludami. Żal pozostawiają tylko krasnoludzkie kobiety — choć są odpowiednio niskie i mają odpowiednio krasnoludzką budowę ciała, brakuje tutaj odwagi twórców, by dorobić im krasnoludzkie brody. A szkoda, bo byłoby to wspaniałe pole to popisu, od fantazyjnych splotów, po biżuterię, którą mogłyby je przyozdabiać.
Władca Pierścieni: Pierścienie władzy zapowiada nadejście mroku
Serial już na wstępie zdaje jeden test na wyłapanie tego niedopowiedzianego "czegoś", co czyni Śródziemie Śródziemiem. Taki test oblał finalnie "Wiedźmin", któremu można by wybaczyć każdą zmianę fabuły, gdyby nie to, że nie ma "Wiedźmina" w "Wiedźminie". Taki test ostatnio zdał "Sandman", który pokazał, że nawet zmiany fabularne mogą nieść za sobą właśnie to znajome poczucie powrotu do ukochanego świata. Podobnie jak poradził sobie "Ród smoka", w którym czuć powrót do Westeros.
Jednak w przeciwieństwie do "Rodu smoka", "Władca Pierścienie: Pierścienie władzy" nigdzie się nie spieszy. Poza początkowym wprowadzeniem w historię, reżyserujący oba odcinki J.A. Bayona ("Jurassic World: Upadłe królestwo") wie, że ma czas. Serial jest w końcu rozplanowany na pięć sezonów. Historia rozpoczyna się więc spokojnie, nigdzie nie jest poganiana, nikt się nie martwi, że zabraknie czasu, by opowiedzieć wszystko, jak należy. Co stoi w dużej sprzeczności ze słowami producentki wykonawczej Lindsey Weber, która obiecywała serial wypchany scenami akcji. I być może później taki będzie, ale teraz na szczęście pozwala się nam na spokojnie zanurzyć w historię.
Dzięki temu dostajemy to, co dla Tolkiena jest charakterystyczne: wróg nie pojawia się nagle, waląc bohaterów obuchem przez głowę. Jego nadejście zwiastują małe rzeczy. Jak niebo, które jest nie takie jak trzeba. Jak cykl przyrody, który nagle wypada z rytmu. Jak niewyjaśnione wydarzenia gdzieś na obrzeżach, które można by zignorować. Czy przeczucie, które nie daje spokoju. Lądujemy w radosnym i spokojnym świecie, który odbudował się po poprzedniej wojnie, w świecie, w którym i wieczni elfowie postanowili w końcu uwierzyć w nadejście pokoju, wycofując swoje posterunki. Lądujemy w świecie, w którym zło bacznie się temu przygląda i delikatnie szturcha rzeczywistość, upewniając się, czy wszyscy już o nim wystarczająco zapomnieli.
Showrunnerzy J.D. Payne i Patrick McKay wydają się rozumieć, w czym tkwi potęga "Władcy Pierścieni". Tolkien dał nam świat mitologiczny, z bujną historią, który z jednej strony jest żywy, ale z drugiej, tknięty pewnego rodzaju patetyzmem czy górnolotnymi zdaniami, które od czasu do czasu wygłaszają bohaterowie. Jest to tak charakterystyczne dla Śródziemia, że choć może czasami drażnić, ale wydaje się równocześnie niezbędne, by moc odpowiednio oddać ducha historii.
Władca Pierścieni: Pierścienie władzy — czy warto oglądać serial?
"Pierścieniom władzy" zdecydowanie warto dać szansę i pozwolić im się ponieść. Choćby dlatego, że serial nie odcina się od tego, co znamy z filmów. Jego muzyka, krajobrazy, sposób przedstawiania poszczególnych ras czy ich relacje pomiędzy sobą są dokładnie takie, jakie znamy z filmów Petera Jacksona. Showrunnerzy wydają się wręcz składać hołd swoim poprzednikom i starają się, by serial wpisywał się w znajomą stylistykę.
Co więcej, jest to serial fantasy na poziomie wizualnym i z rozmachem tak wielkim, że aż trochę trudno w to uwierzyć. I naprawdę, słowo "epicki" nie jest powtarzane przez wszystkich na wyrost. Ten serial naprawdę powinien być oglądany na największym ekranie, jaki mamy w domu, by moc cieszyć się bogactwem i pięknem tego świata. Pierwsze dwa odcinki zdały pierwszy sprawdzian. Pozostaje mieć nadzieję, że razem z pięknem muzyki i scenografii zachwyci nas opowieść, jaką dla nas przygotowano. Bo w końcu "Władca Pierścieni" to epicka podróż w nieznane i walka dobra ze złem. "Pierścienie władzy" mają obecnie w sobie wszystko, by dokładnie taką opowieść nam pokazać. Czas pokaże, czy to zrobią.