"Mike" to nudna historia szalonego życia Mike'a Tysona – recenzja serialu dostępnego na Disney+
Mateusz Piesowicz
9 września 2022, 16:33
"Mike" (Fot. Hulu)
Żelazny Mike. Bestia. Celebryta. Sportowiec. Idol. Przestępca. Bankrut. Mike'a Tysona trudno zamknąć w kilka słowach, a jak udowadnia serial Hulu, również w kilku odcinkach nie jest łatwo.
Żelazny Mike. Bestia. Celebryta. Sportowiec. Idol. Przestępca. Bankrut. Mike'a Tysona trudno zamknąć w kilka słowach, a jak udowadnia serial Hulu, również w kilku odcinkach nie jest łatwo.
Na pierwszy rzut oka można było zakładać, że "Mike" będzie równie kontrowersyjny, co jego główny bohater. W końcu mowa o serialowej biografii Mike'a Tysona pozbawionej autoryzacji głównego zainteresowanego, który zresztą nie przebierał w słowach na jej temat. Idealna podkładka na opowiedzenie bezkompromisowej prawdziwej historii. Problem w tym, że twórcy tej okazji zupełnie nie wykorzystują, wybierając ślizganie się po głośnych i dobrze znanych faktach.
Mike nie wnosi niczego nowego do historii Tysona
Jeśli zetknęliście się już kiedyś z jakąś wersją historii Mike'a Tysona, ta opowiedziana w ośmioodcinkowym serialu limitowanym produkcji Hulu (połowa sezonu jest już dostępna na Disney+) nie ma prawa was niczym zaskoczyć. Ba, nawet użyta w niej forma narracji może wydawać się skądś znana – słusznie, bo mówiącego publicznie o swoim życiu byłego mistrza wagi ciężkiej możecie obejrzeć we własnej osobie w broadwayowskim show "Mike Tyson szczery do bólu" (na HBO Max). Po co więc sięgać po serial? Sam chciałbym wiedzieć.
Oczywiście to nie tak, że biografia Tysona nie nadaje się do ekranizacji. Wręcz przeciwnie, pełne wzlotów i upadków (tych drugich częściej) kariera i życie prywatne eksboksera aż się o taką proszą, zwłaszcza w wykonaniu zdolnych twórców. Steven Rogers i Craig Gillespie, czyli duet odpowiedzialny wcześniej m.in. za film "Jestem najlepsza. Ja, Tonya", wydawali się ku temu zadaniu idealni, więc tym bardziej zaskakuje, jak płytka i banalna produkcja wyszła spod ich ręki. Ale po kolei.
W głównego bohatera "Mike'a" wciela się z niezłym skutkiem Trevante Rhodes ("Moonlight"), witając nas na teatralnej scenie, skąd przeprowadza widzów potem przez kolejne etapy życia swojej postaci. Ot, takie urozmaicenie, które miało zapewne przełamać wtórne gatunkowe konwenanse i zbliżyć nas do nieraz przełamującego czwartą ścianę bohatera, ale nie przyniosło wymiernego efektu. Sceniczne wstawki są więc, bo są, za wiele nie mówiąc ani o prawdziwym Tysonie, ani o jego wykreowanym wizerunku. To byłoby jednak do przeżycia. Znacznie gorzej, że równie nijako wypada główny punkt programu, będąc przeniesioną na ekran wikipedyczną notką.
Mike – zaskakująco bezpieczna biografia Bestii
Jak w niej, każdy z krótkich, półgodzinnych odcinków skupia się na jakimś etapie bądź istotnym zdarzeniu w życiu Tysona. Zaczynając od trudnego dzieciństwa w Brooklynie, przez początki bokserskiej kariery i wychodzenie z nędzy u boku Cusa D'Amato (Harvey Keitel), burzliwy związek z Robin Givens (Laura Harrier, "Spider-Man: Homecoming"), aż po poznanie Dona Kinga (Russel Hornsby, "Grimm"). Wszystko szybko, po łebkach, przetykane urywkami walk i innymi efekciarskimi wstawkami niby dla jeszcze większego podkręcenia tempa, które jednak w gruncie rzeczy nie istnieje.
Mknąca naprzód akcja nie zostawia bowiem za sobą wiele, żeby nie powiedzieć, że kompletnie nic. Szybko zmieniające się wydarzenia i postaci wokół tytułowego bohatera przemykają bez śladu, nie sprawiając wrażenia istotnych w jego życiu ani tym bardziej dla serialowej fabuły. Jasne, można uznać, że taki był twórczy zamysł, przez który sam Tyson staje się średnio wiarygodnym narratorem. Trudno jednak znaleźć dla tego pomysłu sensowne wytłumaczenie – ani nie czyni historii atrakcyjniejszej, ani nie pozwala lepiej poznać i zrozumieć Mike'a, który przez pół sezonu nie dorobił się grama osobowości.
Przy większości serialowych postaci byłaby to oczywiście fatalna informacja, ale tutaj wypada jeszcze gorzej. W końcu mamy do czynienia nie z byle fikcyjnym charakterem, a z kimś, kto powinien wywoływać gorące emocje. Tych jednak w serialu nie uświadczymy, zamiast nich otrzymując nudnawą faktografię, która nawet nie próbuje rozgryźć swojego bohatera. Mike zrobił to, Mike zrobił tamto i tak w kółko. Jeśli więc liczyliście, że brak zaangażowania prawdziwego Tysona w produkcję oznacza, że twórcy pozwolili sobie na coś więcej, srogo się rozczarujecie.
Mike – czy warto oglądać serial o Mike'u Tysonie?
Niestety, rozczarowanie będzie wam tu towarzyszyć przez większość czasu, bo "Mike" ani myśli, żeby z biegiem czasu choćby spróbować jakiejś zmiany w tonacji czy podejściu do tytułowego bohatera. Nic z tego, bo nie licząc przyrostu w masie mięśniowej, Tyson jest ciągle tym samym sepleniącym typkiem, w którym trudno dopatrzeć się czegokolwiek interesującego poza faktem, że potrafi się bić. A biorąc pod uwagę bogactwo jego biografii, zdecydowanie należało oczekiwać więcej.
Tutaj nie dość, że "więcej" póki co nie nadeszło, to można mieć do twórców pretensje, że traktują oni swojego bohatera ze zbyt dużym przymrużeniem oka, kompletnie nie bacząc na okoliczności. A że te zawierają choćby przemoc, nędzę i różne oblicza wykorzystywania psychicznego lub fizycznego, to całość sprawia wrażenie potraktowanej ze zbytnim luzem. Owszem, Tyson jest pełen sprzeczności, ale tu ma się wrażenie, jakby dla twórców był raczej fikcyjną postacią, którą można dowolnie pokierować, a nie człowiekiem z krwi i kości, który odczuwa konsekwencje działań innych i którego czyny wpływają na ludzi dookoła niego.
Nie ma więc sensu doszukiwać się w "Mike'u" prób zrozumienia boksera i celebryty, nie ma głębszego komentarza na temat sportowo-rozrywkowego przemysłu, który go pochłonął, przemielił i wypluł, nie ma wreszcie nawet krzty życia. Są za to teledyskowe ujęcia, zdecydowanie za dużo tandetnego slow motion i boleśnie widoczny brak pomysłu na przerwanie monotonii, której nie ratują nawet solidne kreacje aktorskie. Można jeszcze liczyć, że coś w tej kwestii ulegnie zmianie w drugiej połowie sezonu, gdy serial powinien wkroczyć na najmroczniejsze ścieżki z życia Tysona, ale wydaje mi się, że dotrwanie do tego momentu będzie dla wszystkich wyzwaniem porównywalnym z przetrwaniem choćby rundy w ringu z Bestią u szczytu formy.