"Co robimy w ukryciu" kończy 4. sezon słodko-gorzkim powrotem do przeszłości – recenzja finału
Mateusz Piesowicz
23 września 2022, 16:18
"Co robimy w ukryciu" (Fot. FX)
Melancholijne zakończenie sezonu u ekipy zwariowanych krwiopijców? Tak, to możliwe, bo "Co robimy w ukryciu" pokazało tym razem nieco inne oblicze. Czy było równie udane? Spoilery!
Melancholijne zakończenie sezonu u ekipy zwariowanych krwiopijców? Tak, to możliwe, bo "Co robimy w ukryciu" pokazało tym razem nieco inne oblicze. Czy było równie udane? Spoilery!
Czas płynie. Dzieci dorastają, marzenia obracają się w proch, kiedyś gorące uczucia wygasają. Wszystko się zmienia. Ale czy na pewno? "Co robimy w ukryciu", czyli serial, który trudno byłoby podejrzewać o podejmowanie na poważnie tego typu filozoficznych kwestii, zaskoczył w finale 4. sezonu, gdy obok typowo mrocznego absurdu zaserwował podszytą wyraźną nutą goryczy atmosferę przemijania. A to wszystko z rozbrzmiewającym w uszach motywem ze "Skrzypka na dachu".
Co robimy w ukryciu, czyli wielkie przemijanie
Po czterech sezonach czystego szaleństwa i humoru pokręconego tak, jak nigdzie indziej, wydawałoby się, że wampirzy serial nie może nas już niczym szczególnym zaskoczyć. I rzeczywiście, muszę przyznać, że przez ostatnie tygodnie, choć ciągle bawiłem się przy nim co najmniej dobrze, nie robił on już na mnie takiego wrażenia, jak wcześniej. Jakby w tutejszą groteskę mimochodem wkradła się swego rodzaju powszedniość, pokazując, że nawet do tak niezwykłej historii można się przyzwyczaić. Finałowe "Sunrise, Sunset" znakomicie się w ten klimat wpasowało, ale bynajmniej go nie powieliło.
Oto bowiem w momencie, gdy można było pomyśleć, że serial powoli zaczyna zjadać swój własny ogon, twórcy (scenariusz odcinka napisał showrunner serialu Paul Simms, reżyserował Kyle Newacheck)… wręcz to potwierdzili. Bo jak inaczej tłumaczyć fakt, że wszystkie najważniejsze wątki tego sezonu zatoczyły wielkie koło, wracając do punktu wyjścia? Im bardziej wszystko się zmienia, tym bardziej pozostaje takie samo – mówi nam finał 4. sezonu "Co robimy w ukryciu" i jest to konstatacja nie tylko prawdziwa, ale też zaskakująco smutna.
Choć może powinienem użyć raczej słowa "słodko-gorzka", bo to przecież nie tak, że serial produkcji FX nagle zmienił swoje oblicze o 180 stopni. Otrzymaliśmy wszak odcinek jak zawsze pełen cudownych niedorzeczności. Zmiana polegała na tym, że w zestawie z nimi znalazła się solidna porcja wypowiedzianych lub nie żalów, nostalgii i obaw, które w połączeniu z nieskończonością wampirzej egzystencji uczyniły całość nadspodziewanie sentymentalną. Coś w rodzaju groteskowego "kim jesteśmy, dokąd zmierzamy?", na które każdy tu odpowiadał sobie nieco inaczej.
Co robimy w ukryciu – wampiry vs nastoletni bunt
Weźmy Colina (Mark Proksch) i Laszla (Matt Berry), których relacja przeszła już przez etapy przyjacielski i ojcowski, tym razem zatrzymując się na okresie nastoletniego buntu dojrzewającego w błyskawicznym tempie młodego Robinsona. I jakkolwiek szkoda, że oglądanie jego nagłych zmian nastrojów, wybuchów złości lub zamykania się w sobie i prób poradzenia sobie z nimi przez "dorosłych" skończyło się tak szybko, otrzymaliśmy dobre usprawiedliwienie. W końcu nie co dzień staje się wampirem energetycznym.
Powrót naszego starego znajomego, którego prawdziwą naturę rozbudziło odkrycie sekretnego pokoju pełnego szczegółowych zapisków i wełnianych kamizelek (jaskinia Batmana może się schować!), można traktować dwojako. Z jednej strony cieszy fakt, że Colin oparł się usilnym próbom uczynienia z niego interesującej osoby, co powinno stanowić ważną lekcję dla wszystkich rodziców – pozwólcie swoim dzieciom być nudnymi! Ale czy mimo tego ponownemu ujrzeniu łysej głowy bohatera towarzyszyły pozytywne emocje?
Właśnie niekoniecznie, bo przykrył je Laszlo odkrywający, że Colin nie pamięta żadnej z ich wspólnych chwil z ostatniego roku. Taki widok mógł złamać niejedno serce, a przede wszystkim potwierdził, że choć mogą być zakopane pod toną absurdu, bohaterowie "Co robimy w ukryciu" jednak posiadają ludzkie uczucia. Co więcej, mogą odczuwać tego bolesne skutki i dotyczy to nawet takich postaci jak Laszlo, który wydawałby się całkowicie odporny na tego typu słabostki śmiertelników.
W Co robimy w ukryciu historia zatoczyła koło
Oczywiście to nie tak, że serial nagle porzucił dawny styl bycia, stając się bardziej wylewnym. Przejawów ludzkich odruchów trzeba się tu było doszukiwać raczej w spojrzeniach, gestach czy krótkich momentach rozbrzmiewającej bardzo głośno ciszy, ale mimo tego nie dało się ich przeoczyć. Nie tylko w przypadku Laszla, bo osobista klęska spotkała tu również Nadję (Natasia Demetriou), która ostatecznie została bez jakichkolwiek pieniędzy – i tych skradzionych z kasy, i tych z ubezpieczenia, które najwyraźniej trzeba było kupić przed spaleniem klubu.
Chociaż działo się w tym wątku dużo, nawet w samym finałowym odcinku, trudno ostatecznie nie uznać go za co najwyżej przeciętny. Wyglądało to przez cały sezon, jakby twórcy nie do końca wiedzieli co z wampirzym klubem zrobić. Niektóre pomysły wypadały lepiej (Richie Suck i DJ Tom!), inne gorzej, a na koniec zostało szybko wygasające wspomnienie średnio udanego i zdecydowanie przeciągniętego motywu, po którym być może zachowa się tylko coś na kształt "przyjaźni" między Nadją i Przewodniczką (Kristen Schaal).
A to i tak trzeba by uznać za niezły wynik, bo już choćby Nandor (Kayvan Novak) nie może się pochwalić żadnymi sukcesami wynikłymi z całosezonowego poszukiwania żony. Możemy mówić co najwyżej o skutku ubocznym w postaci pozbawienia miłości Guillerma (Harvey Guillén). Pytanie brzmi jednak: czy to na pewno źle? Cóż, zależy jaką perspektywę przyjmiecie.
Jeśli wybierzecie ludzką, czyli przynajmniej w teorii nam bliższą, można poczuć lekkie ukłucie rozczarowania, że cały sezon zamiast pchnąć historię na nowe tory, wrócił do punktu wyjścia. Jeżeli jednak spojrzeć na sprawy z wampirycznego punktu widzenia, wszystko przestaje mieć większe znaczenie. Bo czym jest rok w perspektywie nieskończoności? Było, minęło. Teraz pora na czytanie książek. Nie za długo, jakieś 15-20 lat.
Takie spojrzenie sprawia, że "Co robimy w ukryciu" wkracza na raczej nietypową dla siebie ścieżkę, każąc nam dostrzec letarg i pustkę stojącą za wieczną egzystencją. Jasne, wciąż jest to podane w mocno sarkastycznym tonie, ale jednocześnie opatrzone trochę melancholijnym, a trochę zwyczajnie smutnym komentarzem, że na pozór istotne sprawy, choćby ciągnęły się przez cały sezon, są w tym przypadku kompletnie nieważne. Czy można się w takim razie dziwić biednemu Guillermo, że chce za wszelką cenę coś zmienić?
Pewnie nie, aczkolwiek urzeczywistnienie długo towarzyszącego mu marzenia o przemianie w wampira to rozwiązanie niosące ze sobą pułapkę i ciekaw jestem, czy twórcy rzeczywiście się na nie zdecydują. Serial zdążył już dostać zamówienie na dwa kolejne sezony, więc jakiś pomysł na nie bez wątpienia musi istnieć. Pytanie tylko, czy dotyczy on następnych serii coraz bardziej pokręconych gagów, czy może bardziej spójnej historii? Potencjał "Co robimy w ukryciu" w tym pierwszym zakresie jest oczywisty, w drugim trudniejszy do dostrzeżenia, ale zdecydowanie obecny. Jeżeli uda się je ze sobą połączyć, nie powinniśmy mieć żadnych powodów do narzekań.