"The Walking Dead" w spacerowym tempie zaczyna ostatnie okrążenie – recenzja premiery sezonu 11C
Mateusz Piesowicz
3 października 2022, 23:02
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Większość przedłużonego sezonu za nami. Ostatnie osiem odcinków "The Walking Dead" to już absolutnie najwyższa pora, by stawki i emocje poszybowały w górę. Udało się? Spoilery!
Większość przedłużonego sezonu za nami. Ostatnie osiem odcinków "The Walking Dead" to już absolutnie najwyższa pora, by stawki i emocje poszybowały w górę. Udało się? Spoilery!
Czy ktoś jeszcze będzie zdziwiony, jeśli na postawione na wstępie pytanie odpowiem przecząco? Nie? Wybaczycie zatem, że nie będę się silił na nieszczere rozczarowanie. Nie, naprawdę nie czuję się zawiedziony tym, że "The Walking Dead" po powrocie nadal wygląda, jakby zbliżało się do końca nie ostatniego sezonu, lecz średnio ekscytującego wątku gdzieś w środku serialu. Widzieliśmy to już i mogliśmy się przyzwyczaić, więc po co udawać, że oczekiwało się czegoś innego?
The Walking Dead — prawie koniec i wciąż bez zmian
Zwłaszcza że przynajmniej ja nie oczekiwałem, pomimo wyrażonej poprzednio nadziei, że coś w produkcji AMC pod koniec drgnie. Ba, jej iskierka wciąż się jeszcze we mnie tli, choć dwa pierwsze odcinki sezonu 11C, które widziałem, czyli odpowiednio "W zamknięciu" i "Nowy porządek", nie zrobiły wiele, żeby ten ogień podtrzymać. Ba, w gruncie rzeczy dopiero ta druga godzina (premiera na FOX Polska 9 października) sprawiła, że serial w pewnym stopniu przełamał nudną powtarzalność, z jaką zaczął swój ostatni rozdział.
A zaczął… wcale nie dokładnie tam, gdzie poprzednio skończył. Bo owszem, Lance Hornsby (Josh Hamilton), który teraz robi za główny czarny charakter, jest nadal na wojennej ścieżce z naszymi bohaterami, ale już nie w Oceanside, gdzie widzieliśmy go po raz ostatni, lecz jakiś czas później, polując na Daryla (Norman Reedus) i resztę. Jeśli ten przeskok był celowy i dopiero poznamy los grupy pozostawionej wcześniej na pastwę rzutu monetą – da się to obronić. Ale jeśli nie… cóż, długa lista wątków, które twórcy "The Walking Dead" postanowili zignorować, będzie jeszcze dłuższa.
Oczywiście tak czy inaczej nie ma ta sprawa większego znaczenia, bo zaraz o niej zapomnimy, ale jest dobrym wyznacznikiem tego, jak była i do samego końca budowana jest ta historia. Dopóki wiodący motyw skupia się na głównych bohaterach, twórcy pilnują, żeby wszystko w nim grało. W innym przypadku ta precyzja gdzieś się jednak ulatnia i pojawiają się dziury. Pewnie, trzeba ustalać priorytety, ale robiąc to w ten sposób, "The Walking Dead" przez lata skutecznie umniejszyło wartości własnej fabuły, czego plony zbiera do teraz.
W The Walking Dead nikomu się bardzo nie spieszy
Nie da się przecież nie zauważyć faktu, że główny wątek osadzony wokół Wspólnoty jest zwyczajnie nijaki, mimo że zaczął się obiecująco i miał potencjał na to, żeby godnie zamknąć całą serię. Na ten moment trudno to sobie jednak wyobrazić, widząc w jego centrum tak nudne postaci, jak wspomniany Hornsby, Pamela Milton (Laila Robins, "The Boys") czy jej karykaturalny syn Sebastian (Teo Rapp-Olsson). Twórcy utknęli z nimi jednak, próbując jednocześnie wykonać fikołka i połączyć to wszystko z zamknięciami szykowanymi poszczególnym bohaterom. Czy może raczej "zakończeniami".
Wiemy wszak doskonale, że z najważniejszymi postaciami tej opowieści wcale się za kilka tygodni nie pożegnamy, co najwyżej odprowadzając je do furtek prowadzących ku kolejnym spin-offom. Ale żeby to zrobić, Daryl, Maggie (Lauren Cohan) i Negan (Jeffrey Dean Morgan) muszą najpierw jakoś wypisać się z serialu-matki. A można przypuszczać, że również Judith (Cailey Fleming) nie zostanie kompletnie pominięta w historii Ricka i Michonne. I weź to połącz ze Wspólnotą i końcem całej produkcji. Wyższy poziom scenariuszowej logistyki, czyż nie?
Obawy, że wszystko razem zostanie pospinane byle jak, byle się trzymało, są tym większe, że twórcom bynajmniej nie wydaje się nigdzie spieszyć. Siedem odcinków do końca? Mnóstwo czasu! Można się zająć protestami i zebraniami anonimowych mieszkańców Wspólnoty oraz tanią społeczną filozofią, dorzucając gdzieniegdzie kilka znajomych twarzy, żebyśmy mogli sobie przypomnieć o ich istnieniu. Obowiązkowo dajmy też parę scen z masakrowania zombiaków lub przez zombiaki. A może dorzucimy też pościg samochodowy? Czemu nie, zdążymy ze wszystkim!
The Walking Dead próbuje grać nutą nostalgii
Strategia to co najmniej ryzykowna, ale już pal to licho. Niech i tak będzie, jeśli przez to kluczowi bohaterowie dostaną sensowne zakończenia dla swoich historii. Tylko właśnie, czy dostaną? Można mieć ku temu poważne wątpliwości, bo oglądając obydwa odcinki, łatwo zauważycie w nich szereg scen mających ewidentnie funkcjonować jako swego rodzaju poduszki bezpieczeństwa dla poszczególnych postaci. Pospieszne, nienaturalne, z rzadka próbujące uderzyć w emocjonalne nuty i jeszcze rzadziej w nie trafiające.
Tak, czasem się udawało, jak w scenie ponownego spotkania Negana z Carol (Melissa McBride), ale to jedynie chlubne wyjątki na tle znacznie mniej okazale prezentującej się całości. Tej bliżej do wyjątkowo sztucznych i łopatologicznych prób wzbudzenia w widzach poczucia nostalgii za pomocą odwołań do przeszłości serialu.
Rozpoczynające nowe odcinki montaże scen ze wszystkich poprzednich sezonów opatrzone komentarzem Judith wyglądają na absolutnie najtańszy możliwy sposób na wzbudzenie w oglądających poczucia melancholii. Może i skuteczny, ale moim zdaniem jednak niezamierzenie śmieszny. No sami przyznajcie, czy to nie wyglądało jak swoiste "w poprzednich jedenastu sezonach"? I po co było je oglądać, skoro wszystko dało się upchnąć w niecałą minutę?
Zresztą nawet pomijając pomysł na te zbitki, czyż to nie znaczące, że twórcy "The Walking Dead" muszą nam w taki sposób przypominać, że ich serial się kończy? Z samej fabuły absolutnie nie dałoby się wysnuć takiego wniosku, więc trzeba było wrzucić obrazki sprzed dekady uzupełnione filozoficznym monologiem dziesięciolatki. Takie rzeczy tylko tutaj.
Z jednej strony nie zostawia to oczywiście dobrego wrażenia, trącąc dość rozpaczliwą amatorką, ale z drugiej jest zwyczajnie przykre. Bo nie mówimy przecież o byle produkcji klasy B, jakich od czasów premiery "The Walking Dead" się wszędzie namnożyło. Tutaj mamy do czynienia z serialem, który bez dwóch zdań zapisał swoją kartę w historii telewizji i choć w ostatnich latach mocno ją zabrudził, na pewno ciągle zasługuje na odejście z fanfarami. Nie wiem jednak, czy w tym przypadku jest to jeszcze możliwe i czy nie lepiej po prostu cicho zamknąć wieko tej trumny. Oczywiście tylko po to, żeby dalej rozszerzać trupie uniwersum.