"Ród smoka" przygotowuje się do krwawego Tańca Smoków – recenzja finału 1. serii prequela "Gry o tron"
Mateusz Piesowicz
24 października 2022, 21:12
"Ród smoka" (Fot. HBO)
Wojna czy pokój? W finałowym odcinku "Rodu smoka" ścierają się dwie opcje, królewskie plany, lordowskie ambicje i nie tylko. Ale czy ktoś wyszedł z tego starcia zwycięsko? Spoilery!
Wojna czy pokój? W finałowym odcinku "Rodu smoka" ścierają się dwie opcje, królewskie plany, lordowskie ambicje i nie tylko. Ale czy ktoś wyszedł z tego starcia zwycięsko? Spoilery!
Gdy w przedostatnim odcinku 1. sezonu "Ród smoka" pokazywał, jak po śmierci króla Viserysa stronnictwo Zielonych usadza na Żelaznym Tronie Aegona II (Tom Glynn-Carney), można się było spodziewać, że ich przeciwnicy nie pozostaną długo na to obojętni. I tak oto finałową godzinę spędziliśmy niemal w całości na Smoczej Skale, obserwując, jak spuścizną po dopiero co zmarłym władcy rozporządza tym razem obóz Czarnych. Jakaś refleksja? Chwila żałoby? Powiedzmy, że próby dotarcia z nimi do ogółu nie były zbyt udane. Nie świadczy to jednak o słabości odcinka.
Ród smoka – żałoba i koronacja w finale 1. sezonu
Wręcz przeciwnie, bo jego największym atutem był właśnie fakt, że Rhaenyra (Emma D'Arcy) jako jedyna w bojowo nastawionym towarzystwie miała na głowie coś jeszcze oprócz liczenia szabel. I nie chodzi mi o koronę, którą wierny ser Erryk (Elliott Tittensor) podwędził dla niej z Królewskiej Przystani (mógłbym zapytać jak, ale zrzucam to na ogólne zamieszanie panujące w zamku), żeby mogła uprawomocnić swoje pretensje do tronu. Ważniejsza od królewskiego insygnium okazała się jednak jego symbolika – zupełnie inaczej rozumiana przez świeżo upieczoną władczynię i jej stronników.
"Czarna królowa", którym zakończyliśmy 1. sezon "Rodu smoka", to odcinek z jednej strony ważny dla serialowej fabuły, bo popychający ją mocno naprzód ku nieuniknionej wojnie domowej ze smokami w rolach głównych, a z drugiej zaskakująco przyziemny (przynajmniej do czasu) i skupiony na przeżyciach głównej bohaterki. A tych Rhaenyrze nie oszczędzano, fundując jej kumulację koszmarów i sprawiając, że z czasem czerń z tytułu pasowała coraz mniej do barw jej zwolenników, a coraz bardziej do żałobnego nastroju królowej.
Ten był wszak nieustannie podsycany już od początku odcinka, gdy z wieściami o śmierci Viserysa przybyła na Smoczą Skałę Rhaenys (Eve Best). O ile dla Daemona (Matt Smith) była to wiadomość, która pobudziła go do działania i natychmiastowego układania planów, Rhaenyrze przyniosła o wiele poważniejsze konsekwencje, dając twórcom okazję do pokazania już po raz czwarty (!) w sezonie kobiety przechodzącej koszmarny poród. I pomyśleć, że rozprawiając o tutejszych fetyszach, ludzie skupiają się na stopach.
Ród smoka, czyli cierpienia młodej królowej
Zaprezentowane nam w makabrycznych szczegółach wydanie na świat martwego dziecka ma oczywiście swoją wymowę. Pasuje zarówno do całościowej serialowej narracji skupionej na okropnym losie kobiet jako ogółu, jak i do wymowy finału przedstawionego z punktu widzenia Rhaenyry. Mimo to rodzi jednak poważne wątpliwości.
Jasne, trudno o bardziej dosadny dowód na to, że rola kobiety u władzy diametralnie różni się od tej przypadającej mężczyźnie. Najwyraźniej widać to w kontraście między cierpiącą katusze Rhaenyrą i rwącym się do walki Daemonem. Nie da się jednak przy tym uciec od wrażenia, że skupiając się na okrucieństwie, twórcy (scenariusz odcinka napisał współtwórca serialu Ryan Condal, reżyserował Greg Yaitanes) sami odwracają uwagę od tego, co chcą powiedzieć. Jednym jest wymowa serialu i pokazanie realiów, a zupełnie czym innym celowe epatowanie drastycznymi detalami. "Ród smoka" przekroczył tę granicę po raz kolejny i nie sposób znaleźć w tym wytłumaczenia innego od bezdusznej kalkulacji. To się po prostu sprzedaje.
Tym bardziej że taplanie się w cierpieniu ostatecznie nie jest do niczego potrzebne. Traumę i siłę, które towarzyszą Rhaenyrze w finale widać bowiem i bez tego jak na dłoni (w czym ogromna zasługa znakomitej nie tylko w tym odcinku Emmy D'Arcy), gdy pomimo spadających na nią ciosów, okazuje się jedyną ostoją spokoju i zdrowego rozsądku wśród rozgrzanych męskich głów. Jedyną, która dostrzega choćby cień rozwiązania innego niż wojenna pożoga i stara się uniknąć strawienia królestwa w smoczym ogniu. Znaczące, że taką postawą znajduje poparcie u Rhaenys, za to Daemona doprowadza wręcz do szału. Niezbyt subtelne? Racja, ale ja to kupuję, zwłaszcza że wcześniejsze czyny bohaterek (choćby Rhaenys niekorzystającej z okazji spalenia Zielonych żywcem), przyzwoicie to ugruntowały.
Ród smoka – emocje wrą, a smoki zaczynają taniec
A nawet, gdyby tych fundamentów było wam za mało, serial potrafił zaskoczyć w sposób dotąd niespotykany, uderzając w emocjonalne tony w momencie, gdy trudno było ich oczekiwać. W końcu po kolejnej wizycie Otto Hightowera (Rhys Ifans) na Smoczej Skale nie można było spodziewać się wymiany uprzejmości. Tymczasem wystarczyła wyrwana lata temu z pewnej księgi strona, by w królowej odżyła nastoletnia dziewczyna, a wraz z nią uczucie beztroskiej przyjaźni niezakłóconej jeszcze przez niczyje ambicje.
Zaskoczyło mnie takie podejście, zwłaszcza że "Ród smoka" nie jest raczej serialem, który pozostawia wiele rzeczy niedopowiedzianych. Tutaj natomiast wszystko zagrało idealnie, w jednej chwili rozładowując piekielnie napiętą atmosferę i budząc iskierkę nadziei, że może jednak uda się uniknąć najgorszego. Ale przecież nie po to śledzimy tę historię, prawda?
Zdecydowanie tak i nie musieliśmy czekać długo, żeby się o tym przekonać. Agresja Daemona wobec Rhaenyry była już wystarczającym sygnałem ku temu, że żadnych bzdur w stylu pokojowych rozwiązań nie będzie, ale to oczywiście za mało. Nie, tu trzeba było wstrząsu takiego rodzaju, że uciąłby on wszelkie dyskusje, no i z przytupem zakończył sezon. A że coś w tym stylu się zbliża, mogliśmy przewidywać od samego początku, bo przecież nie po to twórcy wyróżniali w tym odcinku Lucerysa (Elliot Grihault), żeby pokazać nam trapiące go wątpliwości. Dodając do tego zapewnienia o ciepłym powitaniu w Końcu Burzy i całkiem dosłowną burzę z piorunami, los młodego księcia był praktycznie przesądzony, jeszcze zanim napotkał na drodze jednookiego Aemonda (Ewan Mitchell).
Pozostawało pytanie "jak", ale i w tym punkcie odpowiedź nie była trudna do przewidzenia. Po coś ma się przecież smoki i odpowiedni budżet na ich wykorzystanie. Wystarczyło tylko zrobić z tego wszystkiego użytek i można bez dwóch zdań powiedzieć, że twórcy sprostali zadaniu.
Starcie wyglądającego tu jak drobna ptaszyna Arraxa z potężną bestią zwaną Vhagarem zapierało dech, ale mogło skończyć się w tylko jeden sposób. Choć plus dla twórców za to, jak na moment wynieśli Lucerysa ponad chmury, dając jemu i nam symboliczny promyk słońca, by zaraz potem rozerwać go na strzępy. Cóż, tak się kończą próby "pilotowania" smoka. Ciekawe, czy Daemonowi pójdzie lepiej z niesprawiającym przyjaznego wrażenia Vermithorem.
Ród smoka – co dalej po finale 1. sezonu?
Na atrakcje w postaci starć smoków rozmiarem dorównujących lotniskowcom musimy poczekać co najmniej do kolejnego sezonu, mogąc być jednak spokojnymi o to, że się ich z pewnością doczekamy. Nawet najbardziej iluzoryczne szanse na pokój prysły bowiem wraz z wiadomością o śmierci syna docierającą do uszu królowej i jej jednoznaczną, aczkolwiek nieprzesadzoną i uzasadnioną reakcją (podkreślam to, bo jak wiadomo, u władczyń z rodu Targaryenów z konsekwencją bywa różnie). Wszelkie ciepłe uczucia, jakie Rhaenyra mogła jeszcze żywić wobec swoich przeciwników, odeszły więc w niebyt, a my dostaliśmy potwierdzenie, że póki co oglądaliśmy ledwie wstęp do właściwej rozgrywki. Tylko czy to dobra wiadomość?
Patrząc z punktu widzenia tych oczekujących telewizyjnego spektaklu – zdecydowanie tak. "Ród smoka" pokazał jednak na przestrzeni całego 1. sezonu, że choć efektowność ceni sobie bardzo mocno, stać go też na mniej spektakularne, spokojniejsze i głębsze potraktowanie tematu. Trudno o lepsze potwierdzenie tego faktu, niż rozwijająca się w różnych kierunkach relacja Rhaenyry i Alicent (Olivia Cooke), mająca w sobie więcej ognia od jakiegokolwiek innego wątku i utrzymująca serial na powierzchni, nawet gdy bohaterki nie dzieliły ekranu, a przede wszystkim wtedy, gdy podtapiały go kolejne przeskoki w czasie.
O tych, mam nadzieję, w 2. sezonie "Rodu smoka" już zapomnimy, mogąc w pełni skupić się na tym, co w serialu najlepsze. A zalet mu wcale nie brakuje, począwszy od bohaterów, których w większości przypadków nie mieliśmy szans poznać tak dobrze, jak na to zasługiwali, a skończywszy na pałacowych intrygach, zdradach, romansach i wszelkiego rodzaju fabularnych atrakcjach, które bawiły całkiem skutecznie przez cały sezon. A przynajmniej na tyle dobrze, że można było przymknąć oko na brak konsekwencji w charakterystyce postaci, wypranie z emocji większości wątków czy motywacje spięte na słowo honoru.
Oczywiście wciąż mówimy o historii, która w gruncie rzeczy nie wnosi niczego nowego do telewizji czy gatunku, ale też skłamałbym, mówiąc, że tego po niej oczekiwałem. Nie, "Ród smoka" miał być satysfakcjonującym zamiennikiem "Gry o tron", po części naprawiającym jej błędy, ale też nieprzynoszącym w Westeros rewolucji. Bo i po co zmieniać coś, co przez większość czasu świetnie działało? Ogromna popularność opowieści o konflikcie Targaryenów udowadnia, że jest w tym metoda. Teraz wystarczy tylko niczego nie zepsuć.