"Reboot" to błyskotliwy sitcom o sitcomie – recenzja serialu dostępnego na Disney+
Kamila Czaja
2 listopada 2022, 16:03
"Reboot" (Fot. Hulu)
"Reboot" od współtwórcy "Współczesnej rodziny" stara się znaleźć złoty środek między klasycznym sitcomem a nowoczesną komedią, opowiadając o serialowej ekipie, która po latach wraca na plan.
"Reboot" od współtwórcy "Współczesnej rodziny" stara się znaleźć złoty środek między klasycznym sitcomem a nowoczesną komedią, opowiadając o serialowej ekipie, która po latach wraca na plan.
Komediowe przejścia z telewizji ogólnodostępnej do kablówki czy streamingu mogą odmienić twórcę – przykładem pierwsze dwa sezony "The Kominsky Method", które kazały nam przyznać, że Chuck Lorre umie być znacznie głębszy, niż podejrzewalibyśmy na podstawie "Dwóch i pół". Tym razem, chociaż nie do Netfliksa, a do Hulu, trafił Steven Levitan. Współautor, z Christopherem Lloydem, wielkiego sukcesu "Współczesnej rodziny", pracujący przy licznych klasykach sitcomowego gatunku (jak "Frasier" czy "Skrzydła"), zaproponował ośmioodcinkowy sezon serialu właśnie o tworzeniu sitcomu. Czy przejście do dającej większą wolność kreatywną platformy zaowocowało ciekawą produkcją? Tak i nie.
Reboot próbuje nadążyć za branżą komediową
"Reboot", w Polsce dostępny na Disney+, zadowolić powinien fanów i fanki wszelkich metaserialowych zabaw. W czasach, gdy codziennie niemal słyszymy o kolejnym reboocie któregoś z dawnych komediowych hitów, stworzenie sitcomu o sytuacji, gdy po 15 latach ekipa wraca na plan i ma wejść na nowo w dawne role, to doskonały pomysł. Zwłaszcza że telewizja i streaming zdążyły się mocno zmienić, podobnie jak zmieniły się społeczne normy, funkcje pełnione przez seriale komediowe, a także definicje tego, jakie żarty wciąż bawią, a jakie powinny trafić do lamusa. Kiedy Hannah (Rachel Bloom, "Crazy Ex-Girlfriend"), pracująca raczej przy dziełach niszowych, proponuje uwspółcześnioną, niepozbawioną dramatów nową serię rodzinnego sitcomu, decydenci z Hulu chętnie dają zielone światło.
Ponowne zgromadzenie obsady nie sprawia kłopotu. Reed (Keegan-Michael Key, "Schmigadoon!"), który porzucił kiedyś "Step Right Up" dla ambitniejszych projektów, zapowiadanej kariery nie zrobił. Bree (Judy Greer, "Kidding"), jego dawna partnerka, została księżną nordyckiego kraiku, ale ta życiowa rola nie okazała się sukcesem. Zack (Calum Worthy, "American Vandal"), dawny dziecięcy aktor, nie może odnaleźć się jako dorosły. Clay (Johnny Knoxville, "Jackass"), "ten niegrzeczny" członek ekipy, próbuje doprowadzić się do porządku po serii skandali i nałogów. Nowe-stare role to dla wszystkich szansa, by jeszcze coś zawodowo osiągnąć. Dołącza do nich Timberly (Alyah Chanelle Scott, "Życie seksualne studentek"), której "Reboot" daje zdecydowanie za mało czasu na ekranie, mimo że bywa ciekawsza niż "dawna" obsada.
"Step Right Up" nie trafia jednak w pełni w ręce Hannah, która musi współpracować z twórcą oryginału. Gordon (Paul Reiser, "Szaleję za tobą") nie akceptuje zmian, jakie zaszły w przemyśle telewizyjnym, pisze, jakby kilkanaście lat nie minęło, a równocześnie nie można odmówić mu umiejętności prowadzenia obsady ani wyczucia, co jest zabawne dla szerokiego grona odbiorców. Gdy Hannah ściągnie do pokoju scenarzystów silną reprezentację osób młodych i zróżnicowanych, Gordon przyprowadzi weteranów (i jedną weterankę) telewizji. Na każdą próbę wprowadzenie do komedii dylematów i elementów tragizmu znajdzie się klasyczna odpowiedź w postaci gagu z przewrotką lub przebierankami. A dodać trzeba, że relacja Gordona i Hannah napięta jest nie tylko zawodowo, o czym więcej nie napiszę, mimo że zwrot akcji z finału pilotowego odcinka nie jest chyba tak zaskakujący, jak udaje.
Spięcia i zaskakujące sojusze przy pisaniu kolejnych odcinków, obnażanie aktorskiej próżności, żmudne prace znacznie mniej spektakularne niż to, co widać potem na ekranie, dyskusje o zmianach w branży, obawy przed kasacją serialu, ale i przed jednostkowym unieważnieniem w erze, gdy każde nieprzemyślne zachowanie może stać się viralem – to, co dotyczy w "Reboocie" właśnie samego "rebootowania" jest tu najbardziej udane, nawet jeśli znamy lepsze satyry na telewizję (choćby "30 Rock", dość naturalny kontekst dla tej produkcji). Sporo tu hołdów dla klasyki gatunku, już w tytułach odcinków, a szukanie porozumienia między sitcomem "dla wszystkich" a półgodzinnym komediodramatem godnym nagród wypada przekonująco.
Reboot to lepsza satyra niż angażująca opowieść
A właściwie – wypada przekonująco, gdy chodzi o prace nad "Step Right Up". Gorzej takie szukanie złotego środka wychodzi w przypadku samego "Rebootu". Levitanowi bliżej tu do Gordona, często więc naprawdę błyskotliwe, ostre dialogi giną pośród prostych fabularnych rozwiązań, równoległych wątków bez większego znaczenia dla całości, żartów pasujących idealnie do ABC, ale już mniej do Hulu. Co więcej, "Reboot" przy zaledwie ośmiu odcinkach pisany jest, jakby miał się ciągnąć przez cały telewizyjny sezon. Ileś pomysłów sprawdziłoby się jako wypełniacze przy dwudziestu dwóch czy dwudziestu czterech odcinkach, ale nie przy zaledwie ośmiu, gdzie każda scena powinna się liczyć.
Lepiej ogląda się "Reboot" jako satyrę na sitcom i branżę niż jako komedię o grupie ludzi próbujących się po latach odnaleźć i zacząć od nowa. Ani romantyczne perypetie Reeda, jego dziewczyny, Nory (marnująca się tu na drugim planie Eliza Copue z "Happy Endings"), i Bree, ani zmagania Claya nie wydają się mieć w tym ujęciu wystarczającej stawki, żeby się nimi przejąć. Lepiej jest z relacją Hannah-Gordon, ale i tu wymaga się od widzów, żeby zaledwie kilka scen na odcinek potraktowali jako pełnoprawną, budzącą zaangażowanie emocjonalne opowieść. W efekcie, jeśli chodzi o rozwój postaci, zaskakującym faworytem staje się Zack, pogubiony w świecie dorosłych, ale miejscami zaskakująco dojrzały. To jego znajomości z przedstawicielką Hulu, Elaine (Krista Marie Yu, "Ostatni prawdziwy mężczyzna"), kibicuje się z większym przekonaniem niż bardziej eksponowanym, ale dość banalnym wątkom.
Jeśli twórcy "Rebootu" chcą (o ile dostaną 2. sezon) stworzyć interesującą ekipę, do której się przywiążemy, powinni przede wszystkim częściej stawiać na sceny, w których wszyscy są razem. Tymczasem bardzo często dzielą ich tak czy inaczej na dwójki i każą robić różne typowo sitcomowe rzeczy. Przez to trudno uwierzyć w siłę ekranowych więzi, za to łatwo zwątpić w to, że serial Hulu ma do zaoferowania tyle, ile obiecuje ciekawym pomysłem i świetną obsadą.
Czy warto oglądać serial Reboot na Disney+?
Tam, gdzie "Reboot" bawi się dwoma planami – robieniem serialu i robieniem serialu w serialu, demaskuje telewizyjne podwójne standardy (Bree traktowana jak staruszka, Elaine musząca uważać na reputację), nabija się z pewnego przewrażliwienia dzisiejszej kultury, ale bez krzywdzenia, pokazuje, jak można pogrążyć serial bez jego kasowania, kpi ze streamingowych algorytmów, naprawdę istniejących ludzi z branży oraz serialowych produkcji, można ten tytuł docenić. Za często jednak twórcy sięgają po recyklingowane żarty ("grzybki", niechciana erekcja, przypadkowe trafienie do tego samego hotelu), co razi dodatkowo w komedii o tym, że warto takie gatunkowe schematy rozbrajać.
Samo nagłe dodawanie mroku (głównie w finale) nie robi z "Rebootu" nowoczesnej, oryginalnej produkcji. Zarówno ten mrok, jak i zaangażowanie w życie bohaterek i bohaterów serialu musiałyby zostać przemyślane, stanowić integralną część serialu. Na razie za dużo tu prostych rozwiązań trudnych problemów, uciekania się do zbyt oczywistych żartów, zaledwie szkicowania postaci zgodnie z gatunkowym schematem, żeby można było uznać "Reboot" za serial w pełni udany. Jednak dla kilku mistrzowskich kwestii, satysfakcji z ciosów z branżowe absurdy, świetnej obsady na pierwszym i drugim planie (chociaż szkoda, że Bloom równocześnie sama tu nie pisze) można przymknąć oko na braki. Licząc, że kontynuacja, jeśli powstanie, złapie równiejszy rytm.