"The Walking Dead" za żadne skarby nie chce spocząć w pokoju – recenzja finału serialu
Mateusz Piesowicz
21 listopada 2022, 17:02
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Dwanaście lat historii, dwadzieścia cztery odcinki finałowego sezonu i… nadal nie dość. Choć "The Walking Dead" się żegna, nikt nie ukrywa, że to pożegnanie tylko na chwilę. Spoilery z finału!
Dwanaście lat historii, dwadzieścia cztery odcinki finałowego sezonu i… nadal nie dość. Choć "The Walking Dead" się żegna, nikt nie ukrywa, że to pożegnanie tylko na chwilę. Spoilery z finału!
"Rest in Peace", czyli adekwatnie zatytułowany finał 11. sezonu "The Walking Dead", będący jednocześnie ostatnim odcinkiem całego serialu, trudno oceniać jak każdy inny z blisko dwustu wcześniejszych odcinków. Ostatnia godzina produkcji AMC miała cel krótkofalowy w postaci kulminacji i zakończenia wątku Wspólnoty, ale też długofalowy – zamknięcie kluczowego rozdziału w historii uniwersum. W realizacji obydwu wypadła na tyle przyzwoicie, na ile mogła. Trudno bowiem pozbyć się wrażenia, że wiele więcej zrobić się nie dało.
The Walking Dead – bitewny chaos w finale serialu
Próbując dojść do tego, gdzie i co poszło w "The Walking Dead" nie tak, ugrzęźlibyśmy tu na zdecydowanie zbyt długo, a pewnie wcale nie doszlibyśmy do żadnych rozstrzygających wniosków. Darujmy więc sobie tak głębokie analizy, ograniczając się do stwierdzenia, że problemów było tak dużo i nawarstwiały się od tak długiego czasu, że twórcom zostało wyłącznie starać się zminimalizować ich skutki. Co to oznaczało dla odcinka? Jak można się domyślić – dużo akcji, mało logiki.
Przez około 40 minut oglądaliśmy więc niezbędną tu wielką bitwę naszych bohaterów z ogromną hordą trupów, która przedarła się przez mury Wspólnoty, zagrażając życiu mieszkańców pozostawionych na pastwę losu przez gubernator Pamelę Milton (Laila Robins). Były starcia w zwarciu, próby ucieczki i blokowania drogi, wszechobecny chaos i oczywiście całe mnóstwo krwi i wnętrzności. Dodajcie do tego eksplozje i szczyptę emocji, które udało się wpleść w pomniejsze bitewne wątki, a otrzymacie szereg sprawnie zrealizowanych sekwencji, jakich po reżyserującym odcinek Gregu Nicotero należało się spodziewać.
A czy z czegoś szczególnego je zapamiętamy? Raczej wątpliwe, bo podobnie jak w wielu wcześniejszych przypadkach i tutaj zabrakło naprawdę mocnego uderzenia. Śmierć Jules (Alex Sgambati) i Luke'a (Dan Fogler)? Nie żartujmy. Jeśli już, to można by przejąć się losem Rosity (Christian Serratos). Zwłaszcza moment, w którym wraz z maleńką córką spadła wprost w tłum trupów, miał swoją siłę. Tylko po co było go rozwadniać przydługim i łzawym pożegnaniem? Nie mówcie mi, że ta bohaterka sobie na nie zasłużyła – zasłużyła to sobie na sensowny wątek, którego nie dostała przez cały sezon.
Zamiast tony emocji dostaliśmy więc przykład wspomnianego minimalizowania start. Kogoś w miarę istotnego uśmiercić w końcu wypadało i padło na bohaterkę na tyle dobrze znaną, że można było jej odejście jak najdłużej przeciągnąć. Nie powiem, że wyszło fatalnie. Nie, słodko-gorzki koniec Rosity mógł nawet wzruszyć, zwłaszcza z uwagi na świetną w tej roli Serratos. Boli jednak wspomnienie, że tyle zostało z serialu, w którym kiedyś rzeczywiście można było drżeć o los każdej postaci. Dziś wygląda to trochę tak, jakby twórcom brakowało odwagi na coś naprawdę mocnego.
The Walking Dead żegna swoich bohaterów
Ten brak odwagi można rzecz jasna wytłumaczyć faktem, że każdemu chciano tu zorganizować jakiegoś rodzaju happy end. Całkiem zasadne jest jednak pytanie, czy aby na pewno o to powinno w tym serialu chodzić? Czy na pewno najlepszym rodzajem hołdu, jaki można złożyć znanym od lat postaciom w serialu o apokalipsie zombie, jest zapewnienie im szczęśliwych zakończeń? Wydaje się, że o wiele bardziej satysfakcjonujące byłoby obdarzenie ich spójną historią i wyraźnie widoczną na przestrzeni sezonów ewolucją. A o kim tu można powiedzieć, że rzeczywiście się to udało?
Nasuwają się przede wszystkim Negan (Jeffrey Dean Morgan) i Maggie (Lauren Cohan), których wspólne sceny w finale wypadły autentycznie w zestawieniu z drogą, jakie przebyły ich postaci. I nawet nieźle pozycjonują tę dwójkę w kontekście zbliżającego się i poświęconego im spin-offu. Przekonujący jest również rozwój ojca Gabriela (Seth Gilliam) i to pomimo tego, że jest to jeden z bohaterów wyraźnie zepchniętych w tym sezonie na drugi plan. Może jeszcze Eugene (Josh McDermitt), może Carol (Melissa McBride) i Daryl (Norman Reedus), ale to już dość naciągane, bo to już od dawna nie są postaci, które się rozwijały.
Cała reszta doczekała się nie tyle sensownej konkluzji swoich wątków, co raczej ich pospiesznego zakończenia (albo pozostawienia w zawieszeniu). Sympatycznego, o ile mieliście do tych postaci jakiś sentyment, albo nieco przesłodzonego, jeśli są wam obojętni. Tak czy inaczej, tego rodzaju pocztówkowe zakończenie zaraz po bitewnych emocjach pasowało tu średnio i wydawało się wręcz dokręcone na chybcika, bo twórcom nie udała się trudna sztuka doprowadzenia fabuły do naturalnego finiszu. A co ze Wspólnotą? Inteligentnymi zombie? Pamelą Milton? A co tam, zapomni się.
The Walking Dead, czyli bardzo długi prequel
Czy oczekiwałem czegoś lepszego? Nie, to za dużo powiedziane. Jak już wspomniałem, za wiele zebrało się wcześniej "The Walking Dead" za uszami, żeby dało się to, ot tak, wyprostować w godzinę. W tym kontekście można więc zakończenie uznać za jedyne możliwe. Twórcy poszli po prostu po linii najmniejszego oporu i zrobili dokładnie to, czego należało się spodziewać. Zminimalizowali straty, dali nam kilka happy endów i pamiątkowy montaż (też łapaliście się na tym, że nie mogliście sobie przypomnieć niektórych postaci?), a przede wszystkim wyłożyli plany na przyszłość.
Bo co tu dużo ukrywać. "The Walking Dead" już od dłuższego czasu przestało funkcjonować jako fabuła, która zmierza do określonego punktu, a zaczęło jako wstęp do kilku innych historii. Daryla we Francji. Maggie i Negana w Nowym Jorku. A wreszcie również Ricka (Andrew Lincoln) i Michonne (Danai Gurira), którzy pojawili się na sam koniec, zapowiadając kolejne i kto wie, czy nie najbardziej tu oczekiwane atrakcje. Podekscytowani? Bo ja przyznam szczerze, że średnio.
Niby dobrze było zobaczyć ponownie tych dwoje. Niby ich wspólny spin-off zapowiada się całkiem nieźle. Tym, co psuje efekt, jest jednakże to, że ani Rick, ani Michonne nie byli nawet w najmniejszym stopniu związani z finałowymi wydarzeniami tego sezonu. Jedyną wątłą nić stanowili Judith (Cailey Fleming) i jej brat, powiązani monologiem z offu i oczywiście nostalgicznym montażem. No nie wygląda to na coś, co planowano miesiącami, o latach nie wspominając. Prędzej na zbity raz-dwa trailer nowego serialu, który z jakiegoś powodu postanowiono uczynić zakończeniem 11-sezonowej historii, mając za nic jej pozostałych przy życiu bohaterów.
Nie powiem, trochę mnie to zabolało, mimo że większych uczuć przy oglądaniu "The Walking Dead" nie odczuwałem już od dobrych paru lat. Trochę czasu się w końcu temu serialowi poświęciło i po co? Żeby dowiedzieć się, że tak naprawdę oglądaliśmy najdłuższy prequel w historii telewizji? To już można było przecież skończyć widokiem Daryla odjeżdżającego na motocyklu ku zachodzącemu słońcu i byłoby to chociaż w jakimś stopniu znaczące.
A tak zostaliśmy z Rickiem, helikopterem (takie połączenie nie budzi dobrych wspomnień) i wybrzmiewającym jak mantra pustym hasłem: "To my żyjemy". Ciśnie się na usta dopowiedzenie: "Tylko po co?", ale nie będę złośliwy. Zwłaszcza że przecież lada moment wracamy i trzeba się będzie z trupim uniwersum znowu przeprosić.