"Willow" to niezłe fantasy, ale przede wszystkim pierwszorzędna zabawa – recenzja serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
2 grudnia 2022, 17:02
"Willow" (Fot. Disney+)
Filmowy "Willow" miał w sobie wszystko, za co można było kochać (lub nie znosić) fantastyki rodem z lat 80. Jego serialowy sequel przywołuje ducha oryginału, ale nie jest to wcale jego jedyna zaleta.
Filmowy "Willow" miał w sobie wszystko, za co można było kochać (lub nie znosić) fantastyki rodem z lat 80. Jego serialowy sequel przywołuje ducha oryginału, ale nie jest to wcale jego jedyna zaleta.
Niski wzrostem, ale wielki sercem bohater wyrusza wraz z kompanami na pełną przygód i niebezpieczeństw wyprawę, aby powstrzymać władającą czarną magią złą królową. Brzmi znajomo? Bez wątpienia, bo trzeba uczciwie przyznać, że oryginalność nigdy nie zaliczała się do mocnych stron "Willowa" – filmu Rona Howarda z 1988 roku, który wielu z was może kojarzyć z dzieciństwa jako jednego z przedstawicieli nurtu kiczowatego fantasy sprzed lat. Może nie tak kultowego, jak choćby "Niekończąca się opowieść", ale z pewnością wspominanego z nutą nostalgii przez niejednego widza. Tylko czy te wspomnienia to dość, żeby oprzeć na nich serial?
Willow to serialowa kontynuacja filmu z lat 80.
Wbrew pozorom jest to źle postawione pytanie. Bo serialowy "Willow", o którym tu mowa (i którego dwa pierwsze odcinki możecie już oglądać na Disney+), to w żadnym aspekcie nie jest żerowanie na nostalgii. Jasne, odgrywa ona w tej opowieści swoją rolę, ale bynajmniej nie jest to rola główna, a co najwyżej drugo- albo i trzecioplanowa. Produkcja autorstwa Jonathana Kasdana (scenarzysta filmu "Han Solo: Gwiezdne wojny – historie") oddaje wprawdzie szacunek oryginałowi i jego fanom, ale chce zdecydowanie stanąć na własnych nogach i robi to z naprawdę niezłym skutkiem.
Historia zaczyna się lata po wydarzeniach z filmu, którego znajomość jest oczywiście wskazana, ale też nieobowiązkowa – tam, gdzie to potrzebne, serial wszystko wyjaśnia, a nawet oferuje filmowe migawki. Trafiamy do królestwa Tir Asleen, którym włada królowa Sorsha (wracająca do roli Joanne Whalley), i nad które po latach pokoju ponownie nadciąga mrok. Potworni słudzy Zmurszałej Wiedźmy porywają syna królowej, Airka (Dempsey Bryk, "Zaklinacze koni"), zabierając go do Odwiecznego Miasta leżącego za Spękanym Morzem. W krainach, na których stopy nie postawił jeszcze żaden śmiałek. Oczywiście do czasu.
Oto bowiem pojawia się nawet kilkoro śmiałków, którzy wyruszają z misją ratunkową. Jest wśród nich rzecz jasna były nelwyński farmer, obecnie czarodziej Willow (Warwick Davis, który nadal emanuje tą samą pozytywną energią co przed laty), tym razem pełniący rolę mistrza i nauczyciela dla młodszych bohaterów.
Do tej grupy zaliczają się natomiast bliźniacza siostra porwanego księcia Kit (Ruby Cruz, "Mare z Easttown), jej przyuczająca się do fachu rycerza przyjaciółka Jade (Erin Kellyman, "Falcon i Zimowy Żołnierz"), a także narzeczony mimo woli książę Graydon z Galladoornu (Tony Revolori, "Servant"). Jest również pałająca naiwnym uczuciem do Airka zamkowa kuchareczka nazywana Wróbelkiem (Ellie Bamber, "Wąż"), oraz niejaki Boorman (Amar Chadha-Patel, "Dzień trzeci"), złodziej któremu w zamian za uczestnictwo w wyprawie zaoferowano wolność.
Willow dobrze dobiera niepasujące składniki
Cala ta barwna i dość dziwacznie skonstruowana ekipa będzie się zgrywać już w trakcie misji, która nie obejdzie się oczywiście bez całej masy problemów. Bohaterów czekają liczne przeszkody, czyhający na nich wrogowie, niebezpieczeństwa spodziewane i całkiem zaskakujące, a nade wszystko konflikty wewnętrzne, bo za każdym ze śmiałków stoi tu osobna historia.
Każde jest też na tyle wyraziste i dobrze napisane, że ich osobiste wątki nie wtapiają się w tło, czyniąc fabułę czymś więcej, niż tylko banalnym zaliczaniem kolejnych questów. Jasne, to wciąż prosty, prowadzący z punktu A do B scenariusz, jednak na tyle urozmaicony, że ta prostota w niczym nie przeszkadza. Ba, na przestrzeni siedmiu (z ośmiu) odcinków, które już widziałem, mogę powiedzieć, że im dalej, tym robi się ciekawiej i to wcale nie z uwagi na zbliżanie się bohaterów do celu.
Ten nam wprawdzie stale przyświeca gdzieś na horyzoncie, ale znacznie ciekawiej jest na bliższym planie, gdzie mamy okazję dokładniej przyjrzeć się uczestnikom wyprawy, z których każdy ma więcej niż chwilę dla siebie. Jest tu napotykające pierwsze trudności młodzieńcze uczucie, jest próba udowodnienia samemu sobie i światu, na co cię stać, jest bolesne starcie z własną przeszłością. Wszystko niby dobrze znane, ale podane w świeży sposób i tak zmiksowane, że ani nie zalatuje stęchlizną, ani nie wpada w pułapkę nowoczesności w celu przypodobania się młodszym widzom.
Wręcz przeciwnie, co widać po tym, jak sprytnie "Willow" miesza dobrze znane fantastyczne tropy z ich przedstawieniem w krzywym zwierciadle. Dość powiedzieć, że punktem wyjścia jest tu przecież motyw "damy w opałach", której rolę pełni jednak… mający bardzo luzackie podejście do życia książę!
Willow to pierwszorzędna zabawa i wiarygodne emocje
A to zaledwie początek, bo kolejne przykłady tego rodzaju podejścia zaczynają się szybko mnożyć, przez co nad całością unosi się z rzadka przerywana atmosfera kpiarstwa i lekkiego absurdu. To co w filmie udało się osiągnąć za sprawą luźnej relacji Willowa z towarzyszącym mu Madmartiganem (także dzięki świetnej chemii między Davisem a Valem Kilmerem, który z powodu stanu zdrowia nie mógł wrócić do roli), tutaj można pomnożyć razy kilka i spotęgować. Co jednak wcale nie znaczy, że serial opiera się tylko na tym.
W takim przypadku łatwo mógłby wszak "Willow" osiąść na mieliźnie, zamieniając się w przydługi dowcip. Twórcom udało się tego uniknąć, wplatając do opowieści nie tylko zajmujące wątki poszczególnych postaci, ale też ubarwiając je autentycznymi emocjami. To dzięki nim jest tu nie tylko zabawnie i ekscytująco, ale bywa też wzruszająco, smutno czy radośnie, co tylko na pozór wydaje się oczywiste. Przypomnijcie sobie ostatnie mniej i bardziej hitowe telewizyjne fantasy – wiarygodność emocjonalna w żadnym przypadku nie jest tam pierwsza na liście zalet.
"Willow" tego problemu nie ma, co nie stawia go może ponad konkurencją, ale bez dwóch zdań pozwala mu się wśród niej wyróżnić, a widzom nieco odetchnąć. Przypomina bowiem, że fantasy to koniec końców przede wszystkim zabawa, która nie zawsze musi być śmiertelnie poważna. Czasem może po prostu przywołać na twarz uśmiech i pozwolić zapomnieć o szarej rzeczywistości.
Serial Willow – czy warto oglądać?
Magiczny świat "Willowa" absolutnie ma w sobie taką moc i nawet jeśli zdarza mu się po drodze najechać na wyboje, jak trudna do uniknięcia powtarzalność i przewidywalność czy nazbyt gwałtowne zmiany nastrojów, są to jedynie chwilowe wytrącenia z równowagi. Podczas seansu dominuje poczucie uczestnictwa w fantastycznej zabawie, potęgowane jeszcze przykuwającą wzrok scenografią (opuszczone miasto! zaklęty las! nawiedzony zamek!) i wykreowanymi cyfrowo cudami. Choć jeśli zdarzy wam się przy tym zatęsknić za praktycznymi efektami z lat 80., to jesteście usprawiedliwieni.
Co jednak w tym wszystkim najistotniejsze, serialowy "Willow" funduje nam odrobinę czystej ekranowej magii, ani przez moment nie próbując być czymś więcej, niż jest. Opierając się na prostych emocjach i doskonale dobranej obsadzie, znajduje zdrowy balans między efektowną akcją a chwilami wyciszenia, pokazując, że jest we współczesnej telewizji miejsce na zwyczajnie dobrą, beztroską zabawę.