"Skarb narodów: Na skraju historii" to młodzieżowa wariacja na temat serii znanych filmów – recenzja serialu Disney+
Marta Wawrzyn
14 grudnia 2022, 16:27
"Skarb narodów: Na skraju historii" (Fot. Disney+)
"Skarb narodów" wrócił w całej swojej obciachowej krasie – chciałoby się napisać o serialu Disney+. Niestety, "Skarb narodów: Na skraju historii" ani nie jest produkcją udaną, ani nie potrafi oddać specyficznego ducha filmów.
"Skarb narodów" wrócił w całej swojej obciachowej krasie – chciałoby się napisać o serialu Disney+. Niestety, "Skarb narodów: Na skraju historii" ani nie jest produkcją udaną, ani nie potrafi oddać specyficznego ducha filmów.
Mijający rok upływa nam pod znakiem przemian na rynku platform streamingowych. Netflix zaczął zaliczać pierwsze straty, kasować co popadnie i po cichu przyznawać, że może strategia produkowania kilkuset średnich seriali rocznie nie jest najlepsza. HBO Max przyznało to znacznie głośniej, kasując wszystko, co nowy szef platformy uznał za niepotrzebne – czyli praktycznie wszystko. A Disney+? Disney+ zdaje się jeszcze nie widzieć, że "więcej" niekoniecznie znaczy "lepiej", i radośnie produkuje kolejne spin-offy, prequele i sequele, rozbudowując najróżniejsze swoje uniwersa i odgrzewając co się da.
Skarb narodów: Na skraju historii – o czym jest serial?
Pod koniec listopada na platformie zadebiutował więc "Willow", który co prawda całkiem przyjemnie odświeżył klimat filmu z lat 80., ale wciąż nie czyni go to serialem potrzebnym. W grudniu Mikołaj nam przyniósł "Skarb narodów: Na skraju historii", czyli nową odsłonę franczyzy, w lekki, łatwy i powiedzmy, że przyjemny sposób łączącej "Indianę Jonesa", "Kod da Vinci", amerykańskie zamiłowanie do amerykańskości oraz jakże powszechną miłość do Nicolasa Cage'a. Po dwóch filmach, z 2004 i 2007 roku, które zdobyły całkiem zacne grono fanów, mieliśmy ciszę w temacie przez ponad dekadę. Aż do teraz. Od dziś na Disney+ możecie oglądać dwa pierwsze odcinki nowego serialu, a krytykom do znęcania się udostępniono aż cztery. Po ich obejrzeniu mogę śmiało powiedzieć, że nie mamy do czynienia ani z dobrym serialem, ani nawet z produkcją, która mogłaby spodobać się fanom filmów o Benie Gatesie i jego ekipie.
Przede wszystkim, "Skarb narodów: Na skraju historii" skupia się na zupełnie nowych postaciach i nawet jeśli dzieje się w tym samym uniwersum, a nawiązań jest całkiem sporo, to na występ Cage'a – przynajmniej na razie – nie macie co liczyć. Główną bohaterką jest Jess Valenzuela (Lisette Alexis), dwudziestokilkuletnia Latynoska, "która wraz ze swoją różnorodną grupką przyjaciół wyrusza na wyprawę życia, aby odkryć tajemniczą historię własnej rodziny i odzyskać utracony skarb". Jeśli ten oficjalny opis brzmi dla was bardzo "generycznie", to pewnie dlatego, że taki właśnie jest ten serial.
Jess i jej znajomych poznajemy podczas próby ucieczki… z escape roomu udającego więzienie. Bardzo to młodzieżowe i "cool", a potem nie jest lepiej. Bohaterka, która mieszka w Baton Rouge w Luizjanie i jest nieudokumentowaną latynoską imigrantką, wykonującą kiepsko płatną pracę, okazuje się mieć niezwykły talent do zagadek i to nie przypadek. Oboje jej rodzice mieli związek z awanturami dotyczącymi wielkich spisków z pamiątkami historycznymi w centrum uwagi, a ona część tego bagażu odziedziczyła, choć jeszcze o tym nie wie. Akcja rusza na dobre, kiedy na scenę wkracza znany z filmów agent Peter Sadusky (Harvey Keitel). Jess wkrótce ląduje w samym środku wielkiej historii spiskowej, którą serial będzie rozplątywał w 10 odcinkach.
Skarb narodów: Na skraju historii nie ma uroku filmów
No właśnie, 10 odcinków – już samo to brzmi tak sobie, biorąc pod uwagę, jak prowadzony jest sam wątek przygodowy. Jess w kolejnych odcinkach odkrywa coraz to nowe wskazówki i fakt, że trzeba będzie pamiętać przez tydzień, na jakim etapie tej skomplikowanej układanki jesteśmy, raczej serialowi nie pomoże. Tym bardziej nie pomoże, że trudno jest się w tę intrygę wciągnąć i zaangażować. Kolejne zagadki, będące częścią czegoś większego, powiązanego z historią Meksyku, są zwyczajnie nudne, mało ekscytujące, nie wkręcają, a fakt, że trzeba będzie czekać ileś tygodni na odpowiedzi, prawdopodobnie sprawi, że publika wykruszy się po drodze.
"Skarb narodów: Na skraju historii" zdecydowanie nie ma specyficznego uroku filmów z Nicolasem Cage'em, które – przy wszystkich swoich wadach, a te były bardzo, bardzo liczne – zdecydowanie potrafiły zapewnić dwie godziny lekkiej, odmóżdżającej rozrywki w towarzystwie kolejnych twistów i przekomarzań bohaterów. W serialu tej lekkości nie ma. To, co w filmach działało tak po prostu, tutaj wydaje się wymuszone i wymęczone. Na czele z czymś tak ważnym, jak chemia w grupce przyjaciół – tej w zasadzie brak.
A brak jej, bo "zróżnicowane" postacie nie mają żadnych cech poza przynależnością do konkretnej grupy etnicznej. Oren (Antonio Cipriano, "Życie seksualne studentek"), Ethan (Jordan Rodrigues, "The Fosters") i Tasha (Zuri Reed, "The Get Down") nie mają żadnych cech czyniących ich wyjątkowymi, nawet jeśli serial bardzo chce zrobić z nich młodsze odpowiedniki znajomych Gatesa i sprzedać publice hurtowo oglądającej produkcje spod znaku young adult. Podczas gdy Justin Bartha i spółka byli w stanie z miejsca swoją charyzmą pociągnąć historię, po trzech godzinach w towarzystwie ich nowych wersji nie potrafię na dobrą sprawę powiedzieć, kto jest kim. Do nijakiej grupki przyjaciół szybko też dołącza równie bezbarwny kandydat na nowego chłopaka Jess – Liam (Jake Austin Walker). Cecha wyróżniająca? Wnuk agenta Sadusky'ego.
Skarb narodów: Na skraju historii – czy warto oglądać?
Widz ożywa więc, kiedy na ekranie pojawia się jakaś znana twarz – np. Catherine Zeta-Jones, wcielająca się Billie Pearce, ekspertkę od antyków na czarnym rynku i poszukiwaczkę skarbów, o której od razu wiemy, że jest zła, bo ma blond perukę. Inne cechy postaci znów trudno wskazać, może poza tym że jak na ekspertkę od czegokolwiek dość dziecinnie daje się ogrywać przez ekipę młodzieży z Baton Rouge (przynajmniej miejscówka jest trochę mniej banalna, ale nie, tego też serial zbytnio nie wykorzystuje). Ekran rozjaśnia się wtedy, kiedy pojawia się – zapowiadany oficjalnie przed premierą – Justin Bartha jako Riley Poole. I wtedy też najmocniej widać przepaść, jaka dzieli bohaterów serialu od filmowych, przy wszystkich wadach filmów.
"Skarb narodów: Na skraju historii", choć jest pisany przez współtwórców scenariusza obu filmów – Marianne i Cormaca Wibberleych – za nic nie jest w stanie oddać ducha oryginału. OK, jasne, filmy z Cage'em nie były ani wybitne, ani nawet dobre. Miały jednak "to coś", ten specyficzny klimat, który sprawiał, że dało się im wiele wybaczyć. Były absolutnie bezpretensjonalne, bezwstydnie rozrywkowe i bez wysiłku potrafiły sprawiać widzom frajdę. Dla serialu to sztuka niemożliwa do osiągnięcia.
Disney+ postawił na historię wyraźnie skierowaną do młodszych widzów, dbając o to, by iść z duchem czasu, jeśli chodzi o dobór obsady i tematy przewodnie. Podczas gdy Cage i spółka beztrosko przeżywali przygody, zanurzeni po szyję w amerykańskim patosie, Jess jest Latynoską, imigrantką i na dodatek jeszcze nieudokumentowaną, co serial podkreśla co pięć minut. A kiedy nie rozmawiamy o imigracji, to bierzemy na tapet feminizm albo inną ważną kwestię. I super, powinno się o tym mówić, ale niekoniecznie w tak łopatologiczny i nadęty sposób w serialu wywodzącym się z czysto rozrywkowej franczyzy. Scenarzyści mogliby sporo nauczyć się chociażby od "Jane the Virgin", w której kiedy pośród tysięcy absurdalnych twistów padało coś poważnego, dotyczącego imigrantów w USA, to zawsze miało moc i było świetnie napisane.
"Skarb narodów: Na skraju historii" serialem świetnie – ani nawet przyzwoicie – napisanym zdecydowanie nie jest. Nie działa jako przygodówka – nie wciąga, nie bawi, nie sprawia frajdy. Nie zachęca nawet do tego, abyśmy nauczyli się imion przyjaciół Jess czy kibicowali jej związkowi z Liamem. Najciekawszą rzeczą są wszelkie filmowe odniesienia i easter eggi, o występach obsady oryginału nie wspominając, ale to po prostu za mało, żeby serial stanął na własnych nogach. Szkoda waszego czasu.