Oceniamy nowości! Które seriale warto oglądać?
Redakcja
14 listopada 2012, 21:32
"Last Resort"
Paweł Rybicki: Pozycja dla miłośników książek Toma Clancy'ego i filmów na ich podstawie. Załoga amerykańskiej łodzi podwodnej buntuje się przeciw rządowi USA, gdy ten nakazuje atak na atomowy na Pakistan. Serial otwiera epicki odcinek i można było zastanawiać się, czy twórcy utrzymają świetną formę z pilota. Mają chwilami problemy, ale ogólnie "Last Resort" to moja ulubiona pozycja spośród nowości w tym sezonie. Intryga na szczeblach władzy w Waszyngtonie coraz bardziej wciąga, a morskie pojedynki wokół wysepki opanowanej przez zbuntowanych marynarzy budzą emocje. Ten serial to obowiązkowa pozycja dla fanów politycznych i wojskowych thrillerów.
Michał Kolanko: Serial o załodze zbuntowanej amerykańskiej łodzi podwodnej, która ma do swojej dyspozycji kilkanaście głowic atomowych, jest bardzo nierówny. Świetne odcinki i mocne momenty przeplatają się z dłużyznami, a intryga w Waszyngtonie jest trudna do wytrzymania. Ale napięcie w scenach "podwodnych" to wszystko przyćmiewa.
Marta Wawrzyn: Najbardziej oryginalny pomysł tej jesieni, który zapewne zostanie pokonany przez fatalne miejsce w ramówce, zanim zdąży się na dobre rozwinąć. "Last Resort" zaczyna się od bardzo mocnych akcentów, w filmowym stylu. Potem są odcinki lepsze i słabsze, są odcinki bardziej zwyczajne i bardziej oryginalne – jak w każdym serialu. Twórcy czasem mnie zachwycają bardzo fajnym smaczkiem (jak żonglowanie różnymi płaszczyznami czasowymi w 6. odcinku), czasem denerwują nadmiarem patosu. "Last Resort" to serial nierówny, który wymaga dopracowania, wymaga czasu. Najlepszym scenariuszem dla niego byłoby, gdyby po skasowaniu przez ABC (co raczej nastąpi, bo oglądalność jest fatalna – trudno żeby nie była, skoro serial beż żadnego wsparcia musi rywalizować z "The Big Bang Theory" i "Two and a Half Men"!), zainteresowała się nim któraś z kablówek.
Agnieszka Jędrzejczyk: "Last Resort" to z najlepszych pilotów tego sezonu. Serial nieco przystopował w późniejszych odcinkach, ale nie oznacza to, że stracił. Potyczka z rządem, który nie waha się przypuścić na bohaterów ataku przeniosła się na grunt bardziej personalny, gdzie prym wiodą rosnące napięcia i wątpliwości pomiędzy członkami załogi. To właśnie one są obecnie największą siłą serialu – i w już zdążyły zgotować nam nie lada niespodziankę. Zacieśnia się sytuacja tak na wyspie, jak w Waszyngtonie, ale "Last Resort" nie przyzwyczaja nas do opuszczenia gardy. Wręcz przeciwnie. Drażnić może typowo amerykański patos, ale gdy zadaję sobie pytanie, gdzie indziej mogę obejrzeć serial o załodze amerykańskiej łodzi podwodnej, który nie zawierałby typowego amerykańskiego patosu, odpowiedź mam gotową w pół sekundy.
Andrzej Mandel: Serial o załodze łodzi podwodnej, która musi "zdradzić" swój kraj i wchodzi z nim w stan wojny wydawał się być pewnym hitem. Pierwszy odcinek oglądałem z zapartym tchem. Niestety, potem było już tylko gorzej. Scenarzyści mnożą nieprawdopodobne sytuacje, liczba wypełnionych patosem dialogów przekracza granice dobrego smaku. Nie mówiąc o tym, że jedyną postacią, do której można się przywiązać, jest żona jednego z głównych bohaterów, pojawiająca się najwyżej w pięciu minutach każdego odcinka. No, ale te sceny na łodzi podwodnej… To chyba mnie trzyma przy "Last Resort". Jeżeli oglądać, to chyba tylko po to, by zobaczyć jak można zmarnować świetny temat.
Przeczytajcie recenzję pilota "Last Resort">>>
"Arrow"
Paweł Rybicki: Ten serial to najmilsza niespodzianka tego sezonu. Owszem, już trailery wyglądały nieźle, ale chyba każdy był początkowo sceptyczny wobec "komiksowej" produkcji telewizji CW. Tymczasem "Arrow" wyrasta na najciekawszy serial jesieni. Fabuła jest logiczna i coraz bardziej wciągająca, sceny walki mają filmowy rozmach, a postacie zarysowane są prosto, lecz wyraziście. Poza tym, paradoksalnie, "Arrow" jest całkiem oryginalnym pomysłem. Nie ma teraz w TV innej "superbohaterskiej" opowieści. Niby oczywisty pomysł, bo przecież "Arrow" czerpie garściami z tradycji amerykańskiej popkultury, ale jakoś nikt do tej pory na podobny nie wpadł. I może właśnie dlatego "Arrow" ogląda się tak dobrze – bo to produkcja zrealizowana z rozmachem i jedyna w swoim rodzaju.
Marta Wawrzyn: "Arrow" to prawdziwy hit tej jesieni, jedyny właściwie nowy serial, do którego nie mam żadnych zastrzeżeń. Ogląda się go świetnie, pewnie dlatego, że nie udaje czegoś więcej niż to, czym jest. A jest czystą, prostą, bezpretensjonalną rozrywką. Świetnie napisaną i zrealizowaną. Każdy odcinek mija w mgnieniu oka, a na głównego bohatera przyjemnie się patrzy. Czego chcieć więcej?
Agnieszka Jędrzejczyk: Ogromnie chciałam, żeby "Arrow" okazał się hitem. I z ulgą mogę stwierdzić, że to jedna z najciekawszych, a zarazem najbardziej nietypowych pozycji obecnie. Nie chodzi jednak o kwestię superbohaterstwa, ale wręcz antybohaterstwa – Oliver Queen to nie żaden Clark Kent, który na każdym kroku zmaga się ze swoim sumieniem. W kilku odcinkach udowodnił, że nie warto z nim zadzierać, bo Oliver Queen po prostu się nie patyczkuje. Dodać do tego szalone tempo, dużo akcji i zakrojoną na szeroką skalę intrygę, a wychodzi serial zaskakujący, nieprzewidywalny i szalenie wciągający.
Daniel Nogal: Dawno nie widziałem serialu tak mało oryginalnego, tak przewidywalnego, przerysowanego do granic absurdu. Ja rozumiem, że to miał być serialowy komiks, ale momentami wychodził pastisz. Dawno nie napatrzyłem się też na równie płaskie, nie dające się polubić postacie, wygłaszające tak drętwe i patetyczne (przoduje tu rzecz jasna główny bohater) teksty. Czułem się, jakby ktoś przeniósł mnie w lata 80., w czasy nieustraszonego Hasselhoffa i McGyvera.
Przeczytajcie recenzję pilota "Arrow">>>
"Vegas"
Agnieszka Jędrzejczyk: Świetny przykład serialu, który miesza widzom w głowach i nie pozwala się zdecydować, czy kibicować złemu, ale cywilizowanemu mafiozie, czy szlachetnemu, ale żyjącemu w przeszłości szeryfowi. Ja nie zdecydowałam się już od pięciu odcinków, i przypuszczam, że z dylematem tym borykać się będę do końca. I dobrze! Uwielbiam seriale, które nie dają jednoznacznych odpowiedzi, a komplikując sprawy krok po kroku odkrywają kolejne twarze bohaterów. No i Dennis Quaid w roli szorstkiego stróża sprawiedliwości to idealny wybór castingowy. Do tego żywe dialogi, piętrząca się intryga i kilka warstw relacji pomiędzy postaciami oraz cudny klimat lat 60. – i jest przepis na procedural, który ma do powiedzenia coś ciekawego.
Marta Wawrzyn: Ja problemu z kibicowaniem nie mam, ba, wydaje mi, że podział na dobrych i złych facetów jest tu zarysowany bardzo wyraźnie, a mafiozo to co najwyżej by chciał być cywilizowany. I oczywiście, że jestem po stronie stróża prawa w kapeluszu i to dla niego ten serial oglądam! Niekonwencjonalne, pełne ułańskiej fantazji zachowania Lamba to główny powód, dla którego "Vegas" jest jakieś. Rewelacyjnie pokazano kontrast pomiędzy prostym i staromodnym szeryfem na koniu a migającymi neonami miasta, które go denerwuje i nie daje mu spokojnie prowadzić rancza. Urzekający klimat, który, choć nie jest budowany z taką pieczołowitością jak w "Mad Men", również stanowi jedną z największych zalet serialu.
Fabuła "Vegas" na razie mną nie wstrząsnęła, ale serial ogląda się dobrze – i wciąż uważam, że ma on zadatki, by rozwinąć się tak, jak choćby "Justified". Które przecież na początku też było tylko klimatycznym proceduralem. Brakuje tylko tej wisienki na torcie, tego magicznego "czegoś". Ale nie tracę nadziei, że to jeszcze będzie serial wielki.
Przeczytajcie recenzję pilota "Vegas">>>
"Go On"
Andrzej Mandel: Gorzko-śmieszny serial, w którym główną rolę gra Matthew Perry, zaskakująco dobrze sobie radzi. Dość trudny temat o radzeniu sobie ze stratą i uczestniczeniu w terapii grupowej wypada bardzo dobrze, a jeszcze lepiej wypada Matthew Perry, który ewidentnie oprócz komediowego ma talent dramatyczny. Odcinki "Go On" bywają strasznie nierówne, ale za każdym razem jest okazja do naprawdę szczerego śmiechu i równie szczerego wzruszenia. Takie połączenie do mnie trafia i serial ten "kupiłem" już po pierwszym odcinku. Warto, bo "Go On" działa jak dobra psychoterapia i po każdym odcinku ma się lepszy humor.
Marta Wawrzyn: Oczywiście, że Matthew Perry ma talent dramatyczny, pokazał to choćby w "The Good Wife"! I muszę przyznać, że na początku nie podobało mi się, że aktor porzucił "TGW" na rzecz takiej sobie smutnawej komedyjki. Z odcinka na odcinek ta smutnawa komedyjka stawała się jednak coraz lepsza, bohaterowie stawali się coraz ciekawsi, a scenariusz okazał się pełen fantastycznych niespodzianek.
I już jestem na "tak", jestem "bardzo na "tak"! Nie wiem, czy "Go On" to nowe "Community", wiem na pewno, że to najlepsza komediowa premiera tej jesieni.
Przeczytajcie recenzję pilota "Go On">>>
"Nashville"
Agnieszka Jędrzejczyk: Można powiedzieć, że "Nashville" to takie guilty pleasure z nieco wyższej półki, bo jak inaczej wytłumaczyć, dlaczego tak fajnie ogląda się trudy i przeciwności, z jakimi spotykają się konkurujące piosenkarki country? Cięte dialogi, fenomenalna Connie Britton i błyszczące od kłamstw i kłamstewek miasto jak na razie skutecznie odganiają ode mnie myśl, że serial przeobraża się powoli w operę mydlaną. Ale jak się ją ogląda! Ma swoje wzloty i upadki, słabsze i mocniejsze postacie, ale wystarczyła tylko chwila, by się z nimi zżyć. Trudno powiedzieć, jak długo ten dobry trend się utrzyma, ale póki to robi nie mam powodu narzekać nawet na niekiedy tandetne dźwięki muzyki country.
Marta Wawrzyn: W pilocie walka kociaków, z których jednym jest Connie Britton, prezentowała się zachwycająco. Niestety, im dalej w las, tym bardziej mam wrażenie, że wciąż oglądam tego pilota. "Nashville" ma swój klimat, ma dobrą obsadę, ma niezłe dialogi, ma też niewątpliwie jakiś pomysł na siebie. Brakuje mocniejszych akcentów fabularnych, które przyklejałyby widza do ekranu. Zamówienie na cały sezon cieszy – ale jednak bardziej obchodzi mnie brak zamówienia dla "Last Resort".
Przeczytajcie recenzję pilota "Nashville">>>
"Revolution"
Michał Kolanko: Wizja świata serwowana w tym serialu jest bardzo interesująca (chociaż niepozbawiona licznych błędów logicznych). 15 lat po tym jak przestały działać wszystkie urządzenia oparte na elektryczności USA podzielone są na zwalczające się paramilitarne frakcje. Z jedną z nich walczą rebelianci, dążący do przywrócenia USA. To wszystko brzmi nieźle, ale w praktyce działa dużo gorzej. Fatalna, naiwna i irytująca główna bohaterka, sztampowe pomysły fabularne, drętwe dialogi, bzdury i nielogiczności. Ale "Revolution" cały czas ma coś w sobie.
Marta Wawrzyn: Uważam, że "Revolution" jest nieoglądalne, a jednak oglądam dalej. Podoba mi się świat przedstawiony serialu, wciąż mnie interesuje, jak scenarzyści rozwiążą najważniejsze zagadki, cieszy mnie, że grają w nim tak znakomici aktorzy, jak Giancarlo Esposito czy Elizabeth Mitchell. Serial by sporo zyskał, gdyby panna Charlie została odstawiona na boczny tor, a w zamian fabuła skupiła się na generale Monroe i jego przybocznych. Może jakaś mała wojna z innymi państwami, które są na terenie dawnych Stanów Zjednoczonych? Wiem, wiem, marzenia…
Andrzej Mandel: Drętwa główna bohaterka, niewiarygodne psychologicznie postacie (z paroma wyjątkami). Idiotyczne decyzje na każdym kroku (pozytywnych bohaterów), przerysowane postacie szwarzcharakterów… "Revolution" praktycznie nie da się oglądać, ale ma też swoje zalety – wizja świata po wyłączeniu prądu pogłębia się z każdym odcinkiem i ma swoje smaczki takie jak gładkolufowe karabiny czy samochód ciągnięty przez konie. Co więcej, mimo wszystkich wad, jakoś nie mogę się oderwać od ekranu – ale to chyba zasługa Giancarlo Esposito grającego kapitana Neville'a. No, jeszcze jest Billy Burke (Miles) z tym swoim wiecznym wyrazem twarzy jakby nie mógł się zdecydować, komu przywalić – bratanicy czy komuś innemu.
Agnieszka Jędrzejczyk: Serial, który ogląda się w bólu, cały czekając na cud, który odkryje przed nami wspaniałość swojego świata i scenariusz, który w końcu do czegoś doprowadzi. Tymczasem z odcinka na odcinek można się przekonać, że na jedną dobrą decyzję twórcy popełniają dwie albo trzy złe. I tak bawią się z nami w kotka i myszkę już przez siedem odcinków, które trzymają się kupy tylko na dobre słowo. Ale jednak ogląda się dalej – może przez świadomość, że niczego podobnego obecnie nie ma, może ze względu na nieczęste przypływy jednorazowej błyskotliwości czy też może z uwagi na ciekawe kreacje znanych i lubianych aktorów – Giancarlo Esposito i Elizabeth Mitchell. Ale najbardziej chyba dla tej nadziei, że ostatecznie nie marnuje się przy nim czasu.
Przeczytajcie recenzję pilota "Revolution">>>
"Hunted"
Agnieszka Jędrzejczyk: Pozycja odważna, poważna i dosyć ciężka w odbiorze – zarówno fabularnie, jak i wizualnie – ale nadrabiająca subtelną grą obrazem. W "Hunted" prawie wszystko jest w ciemnych lub burych barwach, jakby był to bezpośredni komentarz do szarych, rozmytych czasów obecnych (gdzie rozmyte są również np. lojalności). Do tego akcja rozwija się powoli, tylko sporadycznie podrzucając kolejnej elementy układanki. To serial oparty na obrazie bardziej niż na dialogu, przez co utrzymany w znacznie bardziej niepokojącym klimacie. Dotychczasowe odcinki trzymają narzucony poziom, choć miłośników szybkich pościgów i brawurowych ucieczek "Hunted" może rozczarować. To serial o szpiegach, nie o szpiegowskich akcjach – trzeba się przygotować na niejednoznaczne dialogi i mniej lub bardziej wyrafinowane podchody.
Marta Wawrzyn: Bardzo chciałam, żeby to był serial genialny, niestety, jest to serial zaledwie poprawny. Oczywiście, zrealizowany jest świetnie, zdjęcia są wspaniałe, a Melissa George to piękna kobieta. Ale "Hunted" brakuje tego, co w serialach jest dla mnie najważniejsze – oryginalnej historii, wychodzących poza sztampę dialogów i po prostu tego "czegoś". I nie mówię tego, droga Agnieszko, jako miłośniczka "szybkich pościgów i brawurowych ucieczek", mówię to jako fanka porządnie napisanych scenariuszy. To jest taki sobie scenariusz, a "Hunted" ma się do "Homeland" czy najlepszych filmów szpiegowskich tak jak "Lekarze" do "House'a".
Przeczytajcie recenzję pilota "Hunted">>>
"Elementary"
Agnieszka Jędrzejczyk: Choć w recenzji pilota pisałam, że serial broni się kreacjami bohaterów i ostatecznie wychodzi na plus, muszę przyznać, że zupełnie bez żalu porzuciłam "Elementary" przy pierwszej możliwej okazji, czyli tuż przed drugim odcinkiem. Miałam szczerą chęć go obejrzeć, ale wtedy uświadomiłam sobie, że niepotrzebny mi kolejny nowojorski procedural, kiedy mogę spokojnie poczekać na premierę 3. sezonu brytyjskiego "Sherlocka". Inne tegoroczne nowości bardziej mnie zaciekawiły, jeśli nie ze względu na poziom, to choćby na formę czy tematykę. Zdania, oczywiście, nie zmieniam – ten pilot naprawdę jest w porządku – ale dalszą ocenę pozostawiam tym, których serial zdołał do siebie przyciągnąć.
Marta Wawrzyn: Ja obejrzałam dwa odcinki i też sobie dałam spokój, bo ta przeciętność po prostu wali po oczach. Owszem, Jonny Lee Miller i Lucy Liu nie są źli w głównych rolach, owszem, relacja między nimi nie jest najgorzej napisana, ale te nieszczęsne sprawy kryminalne… co to ma wspólnego z Sherlockiem, ja pytam. Kiedy Holmes stacji CBS próbuje tych samych sztuczek, co jego znakomity kolega z BBC, człowiek aż łapie się za głowę, bo kuglarz doprawdy z niego marny. Być może odpowiedzią na pytanie, czemu to takie słabe, jest zdjęcie, które pojawiło się ostatnio na Twitterze scenarzystów "Elementary": oni dopiero teraz czytają książki Arthura Conan Doyle'a!
Monday morning at Elementary. #AdultHomework twitter.com/ELEMENTARYStaf…
— Elementary Writers (@ELEMENTARYStaff) November 12, 2012
Przeczytajcie recenzję pilota "Elementary">>>
"The New Normal"
Marta Wawrzyn: Za mało śmiechu, za dużo moralizatorstwa. Kartonowe, nierzeczywiste postaci. Idiotyczny punkt wyjścia – kto normalny odmienia sobie życie poprzez zostanie surogatką? A, przepraszam, to serial o nowej normalności… Nie mówię, że "The New Normal" to serial z gruntu zły, to tylko słaba komedia. Mniej morałów, więcej akcji i mógłby się sprawdzić jako 40-minutowy dramat obyczajowy o problemach specyficznej pary gejów. Udawanie, że to śmieszne, mnie męczy. 1. sezon "Glee" był śmieszny, to jest nijakie.
Marta Rosenblatt o pilocie: Jak to u Murphy'ego bywa, mamy świat zaludniony mocno przerysowanymi postaciami. Mamy też dobre, cięte dialogi. Myślę, że fani poprzednich produkcji RM – "Glee", "Popular" – nie powinni czuć się zawiedzeni. Ogromnym atutem "The New Normal", prócz świetnie zarysowanych postaci (to po prostu się klei) jest znakomicie dobrana obsada.
Przeczytajcie recenzję pilota "The New Normal">>>
"Ben and Kate"
Marta Wawrzyn: Miły, lekki i przyjemny serialik, które swoje momenty ma. Po pilocie wydawało się, że będzie super, ale potem było jakby coraz mniej super. "Ben and Kate" ma swój styl, ma dobrych aktorów, ma nieźle napisane postaci, tylko… tylko czemu jest to aż tak miałkie i banalne? Owszem, zdarzają się odcinki świetne – jak halloweenowy, ale większość przygód Bena, Kate i małej Maddie już zdążyłam zapomnieć.
Warto też powiedzieć sobie jasno: ten serial nie został skasowany tylko dlatego, że FOX nie miał czym go zastąpić w ramówce. Na jednym sezonie prawdopodobnie jego kariera się skończy.
Przeczytajcie recenzję pilota "Ben and Kate">>>
"The Mindy Project"
Marta Wawrzyn: Na serial Mindy bardzo w tym sezonie liczyłam i pilot mnie nie zawiódł. Ale im dalej w las, tym jest słabiej. Owszem, ta dziewczyna ma talent, ma pazura, miała też fajny pomysł, polegający na porównaniu życia swojej bohaterki do komedii romantycznych. I serial, który stworzyła, nie jest zły. Ale równie dobrze mogłoby go nie być.
Przeczytajcie recenzję pilota "The Mindy Project">>>
"666 Park Avenue"
Agnieszka Jędrzejczyk: Serial, który zaczął się nieźle, ale niestety tracił w kolejnych odcinkach. Mam wręcz dziwne wrażenie, że na początku był czymś zupełnie innym niż okazał się później, a ponieważ ciężko stwierdzić, czym jest nadal, jeszcze ciężej go oglądać. Fabuła rozdrobniła się na kilka wątków, w których trudno znaleźć wspólny mianownik, a groza wynikająca z mieszkania w apartamentowcu pod wodzą diabła wcielonego nie jest nawet bliska prawdziwemu napięciu. Wprawdzie Terry O'Quinn to aktor, którego ogląda się świetnie w każdym przypadku, ale główna bohaterka szybko zaczyna robić się irytująca, a kolejne niewyjaśnione tajemnice okazują się przewidywalne i sztampowe. Szczerze kibicowałam "666 Park Avenue", ale serial staje się coraz słabszy i nie sądzę, żeby warto było przywiązywać się do niego.
Paweł Rybicki: Miała to być odpowiedź na "American Horror Story", wyszło coś wyjątkowo miałkiego. Podstawowym problemem opowieści o budynku Drake jest to, że ma być horrorem – a tymczasem w ogóle nie straszy. Owszem, akcja obfituje w zdarzenia mające przerażać, ale twórcy "666" w żaden sposób nie potrafią wywołać napięcia. W dodatku opowiadane przez nich historie duchów z Drake'a są skrajnie przewidywalne. Zaś główna intryga rozwija się tak powoli i nieporadnie, że chyba nikogo (łącznie ze scenarzystami) nie obchodzi, jak dalej się potoczy. Jeśli więc lubicie dobre opowieści grozy, to włączcie sobie lepiej "American Horror Story: Asylum". Zaś na "666" możecie spojrzeć jak na serial komediowy.
Marta Wawrzyn: To nie jest zły serial, ale też nie jest to serial nadzwyczajny. Niby ogląda się go dobrze, ale równie dobrze można by go nie oglądać (ja dałam sobie spokój po odcinku halloweenowym). Niby jest straszny, ale niewystarczająco, niby jest sexy, ale jakoś tak nie do końca, niby widać zarys jakiejś historii, ale aż tak nie palę się do jej poznawania. Ot, ujdzie i tyle.
Przeczytajcie recenzję pilota "666 Park Avenue">>>
"Partners"
Marta Wawrzyn: Pilota "Partners" oceniłam bardzo surowo, ale muszę przyznać, że serial się wyrabia. Z odcinka na odcinek jest coraz lepiej – między bohaterami zaczyna być widać chemię, pojawiają się coraz fajniejsze pomysły scenariuszowe i coraz zabawniejsze gagi. Ale dla "Partners" jest już raczej za późno. Z taką oglądalnością, jaką ten serial ma, możemy spodziewać się szybkiego końca. To powinna być lekcja dla wszystkich scenarzystów: jeśli nie robicie serialu dla kablówki, zadbajcie o to, żeby pilot był genialny. Inaczej przepadnie.
Trochę szkoda, ale tylko trochę. Bo jeśli tym, za czym będę tęsknić najbardziej, jest czołówka, to chyba aż tak super nie było?
Przeczytajcie recenzję pilota "Partners">>>
"Chicago Fire"
Andrzej Mandel: Do serialu o strażakach podszedłem jak do jeża, szczególnie po przejrzeniu materiałów, które go promowały. Okazało się jednak, że nie jest tak źle, jak się zapowiadało. Z odcinka na odcinek podglądanie pracy strażaków coraz bardziej wciąga, zapewne dlatego, że mało jest spektakularnych pożarów, a więcej interwencji takich jak w prawdziwym życiu – ot, zwarta instalacja, wyjmowanie ludzi z rozbitych samochodów itp. Wad jednak "Chicago Fire" ma sporo – drętwe dialogi i mało wciągające wątki osobiste zdecydowanie utrudniają polubienie serialu. Na szczęście zmienia się to powoli, ale czemu dopiero w piątym odcinku? Serial można polecić tym, którzy lubią tzw. akcję pełną prawdziwych mężczyzn i potrafią zacisnąć zęby przy pełnych patosu dialogach oraz niezbędnej (dla Amerykanów) dawce cukru.
Marta Wawrzyn: Wyłączyłam w połowie drugiego odcinka i nie włączyłam już z powrotem. Jeśli lubicie takie banalne, nijakie seriale, w których co tydzień ratują nieciekawych ludzi, dużo przy tym się pusząc, gadając o bzdurach i wymieniając się czerstwymi dowcipami, to to jest coś dla Was. Ja podziękuję.
Przeczytajcie recenzję pilota "Chicago Fire">>>
"Malibu Country"
Marta Wawrzyn: Jedyny nowy serial, którego pilota nie recenzowaliśmy – bo właściwie po co? Amerykańskie 50-latki nas i tak nie czytają, a to do tej grupy adresowane są przygody Reby z Nashville, która przenosi się do Malibu. A tam oczywiście jest standardowy zestaw: geje fałszywi i prawdziwi, seksowna, lecz głupia sąsiadka, lizaki z marihuaną. Nie rozśmieszyło mnie w tym serialu nic, nawet kupa pelikana. Bo domyślam się, że to miał być najlepszy dowcip pilota. Drugi odcinek nie jest ani gorszy, ani lepszy od pierwszego. Reba jest fajną kobitką, która swój urok niewątpliwie ma – dlatego nie oceniam "Malibu Country" jednoznacznie źle. To prostu nie jest serial dla mnie.
"Emily Owens, M.D."
Agnieszka Jędrzejczyk: Cukierkowa opowiastka o lekarce z duszą dorastającej nastolatki zaczęła powoli zrzucać płaszcz naiwności, ale wciąż pozostaje produkcją nad wyraz lekką i fantazyjną. Mamie Gummer nie przestaje mi się podobać, choć niedojrzała mentalność jej bohaterki po jakimś czasie staje się męcząca. Pod względem medycznym jest nieco lepiej niż w "Hart of Dixie", ale na pierwszym planie i tak pozostają komplikujące się – to śmieszne, to przykre – relacje pomiędzy postaciami. Nie ma tu niestety nic zaskakującego, przeciwnie, wszystko toczy się jak na razie dość przewidywalnym torem. Słabe wyniki oglądalności potwierdzają, że w gąszczu bardziej oryginalnych pozycji "Emily Owens" może się szybko zgubić.
Marta Wawrzyn: Nie, nie, nie! "Emily Owens" to nudny procedural medyczny, w którym nowi pacjenci wyskakują z kapelusza co kilkanaście minut, zmiksowany z totalnie idiotyczną teen dramą w dorosłym wydaniu. Niestrawność gwarantowana – i nawet córka Meryl Streep nie pomoże.
Paweł Rybicki: Tytułowa bohaterka w pilocie martwi się, czy przypadkiem nie jest loserką. Nie wiem, jak Emily, ale scenarzyści serialu to wyjątkowi loserzy. "EO" nie da się oglądać – chaotyczna akcja, mnogość niezbyt ciekawych wątków, płaskie postacie. No i pozbawiona talentu i charyzmy aktorka w głównej roli.
Przeczytajcie recenzję pilota "Emily Owens, M.D.>>>
"Beauty and the Beast"
Agnieszka Jędrzejczyk: Pozycja, która w zasadzie spełnia wszystkie obietnice złożone w pilocie, co odcinek serwując nam proste rozwiązania, naiwne zakończenia i dawkę dynamicznej, choć sztucznie podkreślanej akcji. Pilot jest dotychczas najgorszym odcinkiem serialu, choć dalej wiele lepiej wcale nie jest. W zaledwie czterech odcinkach "Beauty and the Beast" już zdążyło zaprzeczyć samemu sobie. Widać też, że scenarzyści bardzo starają się dodać swoim postaciom wymiaru, ale wychodzi im to mało wiarygodnie. W efekcie bohaterowie są strasznie papierowi, a fabuła w jakiś magiczny sposób zawsze kończy się happy endem. Serial nadrabia szybkim tempem, ale na dłuższą metę można się od niego nabawić niestrawności.
Marta Wawrzyn: Z trudem przetrwałam pilota, a potem… potem CW zamówiło cały sezon. Nie wiem, kto i dlaczego to ogląda. Kiczowate romansidło zmiksowane z wyjątkowo fatalnym proceduralem i aktorstwem na poziomie "M jak miłość" to zdecydowanie nie mój typ. Założymy się, że skasują po jednym sezonie?
Przeczytajcie recenzję pilota "Beauty and the Beast">>>
"Guys with Kids"
Marta Wawrzyn: Fatalny pilot, niewiele lepszy drugi odcinek, a dalej… no chyba nie sądzicie, że oglądałam to dalej? Kuleje tu właściwie wszystko, począwszy od wyświechtanego pomysłu, płaskich postaci i marnych dialogów, a skończywszy na fatalnym aktorstwie. Nie wiem, czemu ktoś w NBC wpadł na pomysł, żeby ten serial zamówić i jednocześnie odstrzelić np. sitcom Sarah Silverman (który przecież nie mógł być gorszy niż to. Nic nie mogło być gorsze!). Być może uznano widzów za idiotów, którzy kupią wszystko, jeśli tylko będą mogli popatrzeć na słodkie zwierzaczki (vide skasowane już "Animal Practice") i dzieciaczki.
Przeczytajcie recenzję pilota "Guys with Kids">>>
"The Mob Doctor"
Nikodem Pankowiak: Nuda, panie, nuda. Pierwszy błąd scenarzystów: zbyt dużo postaci i zbyt wiele nieciekawych wątków. Nawet główna bohaterka nie wyróżnia się na tle pozostałych postaci niczym więcej niż urodą. Jeśli lubicie seriale, z których nuda wylewa się hektolitrami, jest to produkcja w sam raz dla Was. W innym wypadku radzę omijać ją z daleka. Tak zrobiła większość Amerykanów i dziś "Mob Doctor" nie może się poszczycić nawet 4 milionami widzów. Aż cud, że jeszcze jest na antenie.
Marta Wawrzyn: Jedna z najsłabszych premier sezonu i nie mówię tego bynajmniej z przyjemnością. Na Jordanę Spiro zwróciłam uwagę w kilku serialach, w których grała postacie drugoplanowe. Liczyłam na to, że wreszcie zabłyśnie w głównej roli, a zwiastuny nie zapowiadały takiej porażki. Niestety, w "The Mob Doctor" błyszczy tylko jedna osoba – William Forsythe w roli gangstera. Ale jeden facet to za mało, żeby oglądać tak fatalny serial.
Po dwóch odcinkach i zaczętym, ale niedokończonym nigdy trzecim, pożegnałam "The Mob Doctor" na zawsze. FOX też powinien to zrobić – lepiej w tym czasie pokazywać powtórkę "Simpsonów" czy cokolwiek innego.
Przeczytajcie recenzję pilota "The Mob Doctor">>>
"The Neighbors"
Nikodem Pankowiak: Pisanie (nawet jeśli to tylko kilka zdań) drugi raz o tak fatalnej produkcji nie jest niczym przyjemnym. Motyw ludzi i kosmitów żyjących razem na jednym osiedlu byłby dla mnie do przełknięcia, gdyby żarty choć przez chwilę nie stały na żałośnie niskim poziomie. Być może kogoś bawi słowo "kupa" w nazwie jakiegoś kosmicznego sprzętu czy też uprawianie telepatycznego seksu. Mnie nie bawi, dlatego też rzuciłem ten "serial" już po pilocie.
Nie wierzę, by dalej mogło być choć trochę lepiej. "Aktorzy" przecież nagle nie zaczną dobrze grać, a "scenarzyści" nagle nie wpadną na zabawne pomysły. Nawet gdyby jakimś cudem tak się stało, nie zrekompensuje mi to traumy, jaką przeżyłem podczas oglądania 1. odcinka. Co najgorsze, ten szajs otrzymał zamówienie pełnego sezonu.
Marta Wawrzyn: Najsłabsza komediowa premiera sezonu. Bez dwóch zdań.