"The Last of Us" to najlepsza adaptacja gry w historii – recenzja postapokaliptycznego serialu HBO
Nikodem Pankowiak
16 stycznia 2023, 07:30
"The Last of Us" (Fot. HBO)
"The Last of Us" ma wszystko, by stać się hitem – scenariusz oparty na rewelacyjnej grze, świetną obsadę i wysoki budżet. Czy to wystarczyło, by stworzyć znakomity serial?
"The Last of Us" ma wszystko, by stać się hitem – scenariusz oparty na rewelacyjnej grze, świetną obsadę i wysoki budżet. Czy to wystarczyło, by stworzyć znakomity serial?
"The Last of Us" to potwierdzenie, że żyjemy w erze telewizyjnych blockbusterów. Serial HBO na podstawie kultowej gry na PlayStation to jedna z najbardziej oczekiwanych serialowych produkcji tego roku. Ogromne dziedzictwo gry studia Naughty Dog sprawia, że poprzeczka została zawieszona wyjątkowo wysoko. O to, by do niej doskoczyć, dba sam jej twórca Neil Druckmann, któremu partneruje Craig Mazin ("Czarnobyl") jako drugi scenarzysta, showrunner i reżyser. Trudno nie odnieść wrażenia, że panowie podeszli z największym szacunkiem, wręcz na kolanach, do oryginału i zrobili wszystko, by nie rozwścieczyć jego fanów. Czy takie podejście wyszło serialowi na dobre? Jak to zwykle bywa, odpowiedź – której udzielamy po obejrzeniu całego sezonu, składającego się z dziewięciu odcinków – nie jest taka jednoznaczna.
The Last of Us – jak wypadła adaptacja kultowej gry?
Lata 60. Eksperci w telewizyjnym studiu dyskutują o tym, jak mogłaby wyglądać globalna pandemia i co mogłoby ją wywołać. Ze zgodnego chóru, perorującego o wirusach, wyłamuje się jeden głos – to grzyb może być największym zagrożeniem dla ludzkości. Chwilę później jesteśmy już w roku 2003. Joel (Pedro Pascal, "The Mandalorian") właśnie świętuje swoje urodziny, na które dostaje od córki, Sarah (Nico Parker, "Dzień trzeci"), w prezencie zegarek. I to właśnie w tym dniu cały, nie tylko jego, świat legnie w gruzach. Tajemnicza zaraza, która rozprzestrzenia się w szalonym tempie, zmusza go do opuszczenia domu wraz z bratem Tommym (Gabriel Luna, "Agenci T.A.R.C.Z.Y.") i córką. Dramatyczna, a przy tym rewelacyjnie nakręcona ucieczka kończy się tragedią i kilka sekund później następuje kolejny przeskok w czasie – widzowie przenoszą się 20 lat do przodu, gdy nic nie jest już takie jak wcześniej.
Joel pracuje w strefie kwarantanny w Bostonie, zarządzanej przez rząd, który nawet nie próbuje udawać demokratycznego. Ale praca jest tylko przykrywką – jego główne zajęcie to przemyt. Zlecenie, które otrzyma tym razem, będzie wyjątkowe – jego "paczką" ma być nastoletnia dziewczyna, Ellie (Bella Ramsey, "Gra o tron"), którą trzeba przetransportować poza miasto, do obozu, w którym ukrywają się Świetliki – członkowie organizacji nie zgadzającej się na totalitarne rządy. W zleceniu pomaga mu Tess (Anna Torv, "Mindhunter"), z którą prawdopodobnie łączy go romantyczna przeszłość – cała trójka rozpoczyna podróż przez postapokaliptyczną Amerykę, która potrwa znacznie dłużej, niż Joel mógł początkowo przypuszczać.
Serialowe "The Last of Us" jest wierną adaptacją materiału źródłowego, co nie powinno dziwić, skoro twórca gry jest także odpowiedzialny za serial. Oczywiście nie jest to kopia 1:1 – serial stara się choćby dodać głębi postaciom i wątkom, które w grze znalazły się na dalszych planach. Ortodoksyjni fani dzieła studia Naughty Dog pewnie nie raz krzykną "Tego nie było w grze" i wyrażą święte oburzenie na odejście od dobrze im już znanej historii. Ale tak naprawdę serialowa adaptacja nie wywraca stolika do góry nogami – w końcu warstwa fabularna gry była jednym z jej największych atutów, po co więc to zmieniać? Większą zmianą, jak zresztą wcześniej już zapowiadali twórcy, jest podejście do przemocy – w serialu jest jej zdecydowanie mniej, nie jest tak obrazowa. A przy tym nie odnoszę wrażenia, by produkcja HBO z tego powodu ucierpiała.
Serial The Last of Us dodaje głębi historii znanej z gry
"The Last of Us" to w dużej mierze kino drogi, nie może więc dziwić, że przez większość czasu fabuła prowadzona jest jak po sznurku, a bohaterowie wędrują z punktu A do punktu B, natykając się po drodze na różne przeszkody. Na szczęście przez większość czasu twórcy mają dobre wyczucie, kiedy przełamać ten schemat. Tak dzieje się np. w 3. odcinku, który na chwilę zamienia serial w piękną historię miłosną w czasach apokalipsy. Ellie i Joel są tutaj trochę jak przewodnicy, którzy oprowadzają nas po zgliszczach dawnego świata, to dzięki nim poznajemy zamieszkujące je osoby i zwiedzamy lokacje, które muszą robić wrażenie na widzach. Nieważne, czy mówimy o ruinach miast, czy o otwartych przestrzeniach – od strony realizacyjnej serial może zapierać dech w piersiach. Klimat robi niesamowite wrażenie i z całą pewnością jego budżet – wyższy niż przy większości sezonów "Gry o tron" – został dobrze wykorzystany.
Z drugiej strony, "The Last of Us" to wciąż całkiem kameralna opowieść, w której liczą się przede wszystkim bohaterowie. Serialowi Joel i Ellie są równie świetnym duetem, co ten z gry. Między Pascalem i Ramsey czuć chemię i niemal każda scena z ich udziałem to mała perełka – nieważne, czy akurat Joel uczy Ellie strzelać, słucha jej czerstwych dowcipów czy tonem nieznoszącym sprzeciwu wydaje polecenia. Ten duet po prostu działa i doskonale obserwuje się, jak ich relacja zaczyna się rozwijać, a Joel coraz rzadziej traktuje ją jako towar, który po prostu trzeba dostarczyć na miejsce. Nie jest to jednak relacja na wzór ojca z córką, to byłoby zbyt duże uproszczenie. Bardziej przypomina to relację zgorzkniałego nauczyciela z nową podopieczną, dzięki której znów zaczyna mu na czymś zależeć.
Ich wspólna podróż, która znacznie się wydłuży, będzie oczywiście najeżona wieloma niebezpieczeństwami, którym będą musieli wspólnie stawić czoła. Szkoda tylko, że w tej podróży twórcy momentami mają problem ze znalezieniem odpowiedniego tempa dla historii. Zbyt często zwalnia ono na zbyt długo, by później nagle przyspieszyć, traktując niektóre wątki w sposób bardzo powierzchowny. Kilka scen i miejsc, które graczom na długo zapadły w pamięć, tu potraktowano po macoszemu. Co z tego, że na drugim planie przewija się kilkoro naprawdę dobrych aktorów, np. Rutina Wesley ("Czysta krew") czy Melanie Lynskey ("Yellowjackets"), jeśli granie przez nich postacie bardziej służą za punkty do odhaczenia na liście niż pełnoprawne postacie. Ta nieumiejętność odpowiedniego zbalansowania wątków staje się momentami trochę uciążliwa. Choć zdarzają się wyjątki, jak np. wtedy, gdy pierwszy plan przejmują bohaterowie grani przez Nicka Offermana ("Parks and Recreation") i Murraya Bartletta ("Biały Lotos").
The Last of Us – czy warto oglądać serial HBO?
To wszystko sprawia, że choć gra toczy się o bardzo wysoką stawkę – Ellie dość szybko okazuje się wyjątkowo cenną "paczką" – poczucie zagrożenia i napięcie, które powinno towarzyszyć nam przez większość czasu, zaczyna wyparowywać. Szkoda, bo już w pierwszym odcinku twórcy udowodnili, że potrafią je budować. Oglądając sceny z 2003 roku, siedziałem jak na szpilkach, zafascynowany tym, jak świat rozpada się na moich oczach, choć przecież znałem je bardzo dobrze, bo były niemal kopią tych z gry. Jednak im dalej w las, tym trudniej było znaleźć w sobie takie emocje. Wciąż zdarzały się momenty świetne, ale było ich zdecydowanie zbyt mało. Nie jestem pewien, czy dobrym pomysłem było poświęcenie całego odcinka na retrospekcje z udziałem Ellie. Choć niewątpliwie istotne dla budowania postaci, zupełnie wytrąciły serial z rytmu i to tuż przed jego kulminacją.
Być może poczucie zagrożenia byłoby większe, gdybyśmy na ekranie częściej widywali klikaczy. Jasne, dość szybko dowiadujemy się, że to nie one są największym zagrożeniem w świecie po apokalipsie – znacznie gorsi są walczący o przetrwanie ludzie – ale w grze jednak widywaliśmy je znacznie częściej. Tym bardziej szkoda, bo ekipa "The Last of Us" wykonała kawał dobrej roboty przy ich tworzeniu. A skoro już to ludzie mają być w tym świecie największym zagrożeniem, wypadałoby poświęcić im trochę więcej czasu. Więcej niż raz na ekranie pojawiają się postacie, które mogą być dla naszych bohaterów ogromnym zagrożeniem, i za każdym razem znikają one w ciągu tego samego odcinka. Odhaczone, następni. Trudno poczuć jakiekolwiek niebezpieczeństwo, jeśli zwykle znika ono równie szybko, jak się pojawia.
W porównaniu do gry twórcy dodali trochę nowych scen, co jest decyzją zrozumiałą, ale zaskakiwać może – mając w pamięci zapewnienia, jak wierna będzie to adaptacja – jak istotne są niektóre z nich. Dostajemy np. sceny dotyczące genezy zarazy – coś, co zostało kompletnie pominięte w grze. Uważam jednak, że decyzja o ich umieszczeniu to błąd – w ten sposób serial został odarty z pewnej aury tajemniczości. Ostatecznie jednak fani gry powinni być zadowoleni – suma sumarum ich świętość nie została zbezczeszczona. "The Last of Us" jest prawdopodobnie, a nawet na pewno, najlepszą w historii adaptacją gry. Nie znaczy to jednak, że jest to produkcja wybitna – a szczerze mówiąc właśnie takiej oczekiwałem. Odkładając jednak te oczekiwania na bok, to wciąż serial co najmniej dobry. Jego twórcom co prawda nie udało się w stu procentach oddać klimatu gry, mimo tego że starali się jak najwierniej podążać za jej fabułą, ale stworzyli świat i bohaterów, do których z przyjemnością za kilka lat powrócę.