"Różowe lata 90." grają na sentymentach fanów oryginału – recenzja sequela "Różowych lat 70."
Nikodem Pankowiak
21 stycznia 2023, 13:45
"Różowe lata 90." (Fot. Netflix)
Tęskniliście za dzieciakami z Wisconsin? No cóż, oni dorośli, a na ich miejsce przyszło nowe pokolenie. Czy równie fajne, czy jednak to już nie to, co w starych, dobrych czasach?
Tęskniliście za dzieciakami z Wisconsin? No cóż, oni dorośli, a na ich miejsce przyszło nowe pokolenie. Czy równie fajne, czy jednak to już nie to, co w starych, dobrych czasach?
"Różowe lata 90." to sequel "Różowych lat 70." – kultowego sitcomu telewizji FOX, który wystartował w 1998 roku i doczekał się aż ośmiu sezonów, będąc przy tym katapultą do sporej kariery dla grających w nim aktorów, zwłaszcza Ashtona Kutchera i Mili Kunis. Gdy oryginał – jak wiele innych sitcomów – po latach zyskał drugą młodość na Netfliksie, ten postanowił stworzyć sequel, by jeszcze bardziej zdyskontować jego popularność. Za jego sterami stanął Gregg Mettler ("Tata ma plan"), którego wspomagali także twórcy "Różowych lat 70." – Bonnie i Terry Turner. Czy udało im się wspólnie oddać stworzyć serial na miarę poprzednika?
Różowe lata 90. – jak wypada sequel kultowego sitcomu?
Jest lato 1995 roku, Kitty i Red Foremanowie (Debra JoRupp i Kurtwood Smith) cieszą się zasłużoną emeryturą – wciąż w tym samym domu w Point Place w Wisconsin, tyle że bardziej cichym. Dzieciaki poszły w świat, nie ma już komu przesiadywać w piwnicy. Oczywiście do czasu. Wizyta Erica (Topher Grace), Donny (Laura Prepon) i ich 15-letniej córki, Lei (Callie Haverda, "Przebudzony") z okazji 4 lipca to początek przywracania życia w ich domu. Piwnica znów nim zatętni, gdyż Leia postanawia spędzić lato u dziadków.
W Chicago, gdzie na co dzień mieszka z rodzicami, Leia nie należy do najpopularniejszych dzieciaków w szkole. Jest jak jej ojciec dwie dekady wcześniej – troszkę nerdowata, choć prawdopodobnie nie aż tak, by w przyszłości dać dziecku imię po postaci z "Gwiezdnych wojen", i za bardzo analizuje wszystko, co dzieje się dookoła niej. Pobyt u dziadków ma być dla niej świeżym startem – szansą na poznanie nowych znajomych, rozerwanie się i skorzystanie wreszcie z uroków bycia nastolatką. To ma być przełomowe lato w jej życiu, które pozwoli jej także na to, by wreszcie lepiej poznała samą siebie.
Pomogą jej w tym okoliczne dzieciaki, z którymi – zupełnie jak jej rodzice w latach 70. – większość czasu będzie spędzała w piwnicy Kitty i Reda. Najpierw Leia pozna mieszkającą za płotem, w dawnym domu Donny, Gwen (Ashley Aufderheide, "Kaznodzieja") i jej brata Nate'a (Maxwell Acee Donovan). Oprócz nich w paczce znajdą się jeszcze Nikki (Sam Morelos), Ozzie (Reyn Doi) i Jay Kelso (Mace Coronel, "Colin w czerni i bieli"). Tak, syn tego Kelsa. Razem spędzą wakacje, które już na zawsze odmienią życie Lei, choć przecież w teorii będą robili to, co robi większość dzieciaków w ich wieku – będą pili piwo, palili trawkę i przeżywali pierwsze miłości.
Różowe lata 90. to podróż w czasie dla fanów oryginału
To właśnie młodzi bohaterowie, uzupełniani przez charakterystycznych dorosłych, byli najmocniejszym punktem "Różowych lat 70.". Niestety, w produkcji Netfliksa nie jest pod tym względem tak – o, ironio – różowo. O ile Leia jest całkiem nieźle napisaną postacią, patrząc na którą można uwierzyć, że jest córką swoich rodziców, to z pozostałymi bohaterami sprawa ma się już znacznie gorzej. "Różowe lata 90." będą bezustannie próbowały grać na naszych sentymentach, często udanie, przez co wiele grzechów będziemy w stanie serialowi wybaczyć, ale faktu, że większość serialowych dzieciaków jest zupełnie nijaka i jednowymiarowa, nie da się wybaczyć. Trochę tak, jakby każdemu z nich przypisano jedną konkretną cechę – zwykle zapożyczoną od któregoś z bohaterów oryginału.
W związku z tym zdecydowanie większy ciężar spoczął na barkach starej obsady. I ta wywiązała się z niego co najmniej poprawnie. Kurtwood Smith niemal z miejsca wszedł w buty Reda i w ogóle nie czuć, że nie wcielał się w nią przez kilkanaście lat. Debra JoRupp w roli Kitty – matki dla wszystkich dzieciaków z Point Place – też szybko odzyskuje swój urok. Ten duet świetnie funkcjonował razem na ekranie 20 lat temu i robi to nadal, więc decyzja, by fabuła nowego serialu znów była skupiona wokół Foremanów, była prawdopodobnie jedyną słuszną. Na ich tle znacznie gorzej wypada nowy dorosły w obsadzie, czyli Sherri (Andrea Anders, "Ted Lasso"), matka Gwen i Nate'a, która zdecydowanie nie ogarnia życia i ma ciągłe problemy z facetami – zwłaszcza jednym. Sherri to postać żywcem wyjęta ze słabych sitcomów sprzed dwóch dekad – napisana tak grubą kreską, że oglądanie jej na ekranie rzadko kiedy sprawia przyjemność.
No właśnie, skoro już jesteśmy przy sitcomach sprzed dwóch dekad. "Różowe lata 90." fundują widzom prawdziwą podróż w czasie i to nie tylko ze względu na czas akcji. Ich twórcy tak bardzo chcieli, by oglądający ich nowe dzieło czuli związek z oryginałem, że poszli o kilka kroków za daleko. Mamy rok 2022, więc może nie udawajmy, że to wciąż początek XXI wieku – bardziej zróżnicowana obsada to zbyt mało, byśmy mówili o postępie. Irytuje przede wszystkim nadużywany tutaj śmiech z puszki, który naprawdę powinien odejść już do lamusa. Poziom żartów też często woła o pomstę do nieba – zbyt często zdają się kompletnie wymuszone, a dodatkowo obsada często serwuje je w nieprzekonujący sposób.
Różowe lata 90. – czy warto oglądać serial Netfliksa?
A jednak mimo wszystko "Różowe lata 90." to serial, któremu warto chociaż dać szansę – pod warunkiem że było się fanem oryginału. Wspomniałem już, że produkcja Netfliksa wyjątkowo często gra tutaj na naszych sentymentach – spróbujcie się nie uśmiechnąć, gdy Red, którego jedynym marzeniem jest, by wszyscy zostawili go w spokoju, mówi o stopie w czyimś tyłku, a Kitty z radością popiskuje, gdy w jej domu znów robi się gwarno. Takich mniejszych czy większych smaczków jest tu sporo – nie mogło zabraknąć kółeczka, w którym bohaterowie znów poruszają różne odjechane tematy. Kiedyś był samochód jeżdżący na wodę, teraz jest Donkey Kong. Choć jesteśmy już w latach 90., ludzie podłączają się do internetu, słuchają innej muzyki niż dwie dekady wcześniej i oglądają inne seriale, to w Point Place tak naprawdę zmieniło się niewiele. I wcale nam to nie przeszkadza.
W tę sentymentalną podróż trudno byłoby jednak wybrać się bez udziału obsady oryginalnego serialu. Bo ta niemal w komplecie (oprócz kompletnie wygumkowanego Danny'ego Mastersona) pojawia się choć na chwilę na ekranie. Może wręcz zaskakiwać, jak dobrze w roli Erica wciąż czuje się Topher Grace – od pierwszej sceny można odnieść wrażenie, że nigdy tak naprawdę z niej nie wyszedł. Grająca Donnę Laura Prepon czy wcielający się w Feza Wilmer Valderrama również wiarygodnie wypadają przy powrocie do swoich dawnych ról. Więcej zastrzeżeń mam odnośnie tego, jak do serialowego świata wrócili Mila Kunis i Ashton Kutcher. Nie chodzi mi wyłącznie o fakt, że grani przez nich Kelso i Jackie znów do siebie wrócili. Scena z ich udziałem wypadła dość sztucznie, jakby twórcy zupełnie nie mieli pomysłu, jak pokazać na ekranie akurat tę dwójkę.
Udział członków obsady serialu "Różowe lata 70." służy jako pomost między starym a nowym. Jeśli byliście fanami oryginału, na pewno uśmiechniecie się nie raz, nie dwa, widząc nowe wcielenie Feza czy słysząc, jak kolejny Kelso krzyczy "burn". Możemy ubolewać jedynie, że dawni bohaterowie nie mieli okazji spotkać się w (niemal) komplecie na ekranie. Jedna czy dwie wspólne sceny z ich udziałem z pewnością byłyby wartością dodaną, a stara gwardia mogłaby pokazać młodym, jak to się robi. Takie korepetycje przydałyby się przed ewentualnym drugim sezonem. Bo ten, jeśli powstanie, będzie musiał być bardziej samodzielny, nie da się w nieskończoność grać na sentymentach fana, który wybaczy wiele – nawet ewidentne nieścisłości w linii czasu. Problem w tym, że "Różowe lata 90." byłyby serialem niestrawnym, gdyby nie te sentymenty. Oby zatem kolejne lato w Point Place było lepsze.