"Perry Mason" właśnie stał się serialem, który naprawdę szkoda przegapić – recenzja 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
7 marca 2023, 08:03
"Perry Mason" (Fot. HBO)
Pamiętacie jeszcze Perry'ego Masona w wykonaniu Matthew Rhysa? Wcześniej detektyw, a teraz już prawnik wraca z 2. sezonem i nowymi showrunnerami – czy zmiany wyszły mu na dobre?
Pamiętacie jeszcze Perry'ego Masona w wykonaniu Matthew Rhysa? Wcześniej detektyw, a teraz już prawnik wraca z 2. sezonem i nowymi showrunnerami – czy zmiany wyszły mu na dobre?
Zapytałem, czy pamiętacie, bo jak najbardziej mogliście zapomnieć, w końcu od premiery pierwszej serii produkcji HBO minęły prawie trzy lata, w trakcie których słuch o słynnym telewizyjnym prawniku zaginął. Dziś jednak "Perry Mason" się odnalazł, wracając nie tylko z nową sprawą, ale i zmianą za sterami – w roli showrunnerów serialu Rolina Jonesa i Rona Fitzgeralda zastąpił znany z "The Knick" duet Jack Amiel i Michael Begler. Po obejrzeniu przedpremierowo wszystkich ośmiu odcinków 2. sezonu mogę powiedzieć, że i czas, i rotacja za kulisami wyszły tej historii na dobre.
Perry Mason sezon 2 – co się zmieniło w serialu HBO?
Gdy poprzednio widzieliśmy Perry'ego (nadal bezbłędny Matthew Rhys), ten był świeżo po zmianie profesji, zamieniając kapelusz detektywa na prawniczy garnitur. Z co najmniej niezłym skutkiem, choć sam Mason nie do końca podzielał to zdanie, bo jak się okazuje, po sprawie Emily Dodson (którą swoją drogą warto sobie chociaż pobieżnie przypomnieć, bo jest w tym sezonie sporo nawiązań do poprzednika) przestał zajmować się prawem karnym, przerzucając całkowicie na kwestie cywilne.
Po sześciu miesiącach, które minęły w świecie serialu od tamtego czasu, nasz bohater jest więc już prawnikiem pełną gębą, ale zamiast łajdaków gnębi w sądzie Bogu ducha winnych drobnych sprzedawców. Czy jest z tego powodu szczęśliwy? Nie za bardzo. Ale przynajmniej pieniądze się zgadzają i stać go nawet na zatrudnienie sekretarki. Choć po prawdzie to akurat zasługa Delli Street (jeszcze lepsza niż ostatnio Juliet Rylance), której ambicje sięgają o wiele wyżej niż odbieranie telefonów. Dodajmy do tego jeszcze byłego policjanta, a aktualnie śledczego u Masona Paula Drake'a (Chris Chalk) i będziemy mieli pełen obraz skromnej, ale całkiem nieźle prosperującej kancelarii.
Z tego nie byłoby jednak szczególnie interesującej historii, więc nie trzeba czekać długo, aż na tapecie pojawia się kolejna sprawa o zabójstwo, w którą zamieszani są dwaj młodzi Amerykanie meksykańskiego pochodzenia, bracia Mateo (Peter Mendoza, "Od zera") i Rafael (Fabrizio Guido, "Profesor Iglesias") Gallardo. A że ofiarą jest dobrze znany i lubiany w Los Angeles biznesmen, to nietrudno się domyślić, że opinia publiczna zdążyła już wydać wyrok. Tak, to zdecydowanie wygląda jak sprawa dla Perry'ego Masona.
Perry Mason to wciąż historia noir, ale już nie tak mroczna
Na pozór nie zmieniło się zatem w tym sezonie wiele. Znów mamy skazane na pożarcie ofiary, znów tylko Mason i jego współpracownicy uważają, że sprawa nie jest taka prosta, jak mogłoby się wydawać, i znów przy jej rozwiązywaniu zwiedzamy mroczne zakamarki przeżartego korupcją i innymi grzeszkami Los Angeles pierwszej połowy lat 30. XX wieku. Nie wszystko zostało jednak po staremu.
Przede wszystkim, pamiętając, jak ze wszech miar ponurą historię zafundowano nam w 1. sezonie serialu, tu już na pierwszy rzut oka widać, że twórcy nieco poluzowali jej wodze. Oczywiście to wciąż nie jest lekka i przyjemna opowiastka, a przyświecające bohaterom kalifornijskie słońce odsłania całe mnóstwo brudów. Mimo to nie da się nie zauważyć, że całość jest mniej posępna i dołująca, czemu też z pewnością pomogło przemianowanie tytułowej postaci na prawnika na pełen etat. Choć spokojnie, miłośnicy Matthew Rhysa w bardziej niechlujnym wydaniu też będą zadowoleni.
Co jednak najważniejsze, narzekać nie powinien żaden fan dobrze napisanych telewizyjnych fabuł. "Perry Mason" z grubsza zachował bowiem swój charakter, wikłając się w skomplikowaną sprawę, która krok po kroku odsłania skrywane głęboko pod powierzchnią sekrety najbardziej prominentnych postaci z biznesowo-politycznego światka Los Angeles, jednocześnie pozwalając mocniej odetchnąć swoim bohaterom.
Dzięki temu zobaczycie ich nie tylko utaplanych po szyję w bagnie, ale i starających się mieć coś z życia. Czy to chodzi o uroczą nauczycielkę pannę Aimes (Katherine Waterston, "Dzień trzeci"), czy o rozmowy przy drinku z prokuratorem Hamiltonem Burgerem (Justin Kirk), czy o przejażdżkę na motocyklu, czy jeszcze o coś innego, ma się wrażenie, jakby ktoś wpuścił do duszącego się we własnym sosie serialu trochę świeżego powietrza.
Perry Mason szuka sprawiedliwości w brudnym świecie
To natomiast jest zmianą bardzo pożądaną, bo nie porzucając najmocniejszego atutu poprzednika, czyli gęstego klimatu kina noir, udało się go tu zgrabnie połączyć z indywidualnymi wątkami, tworząc zaskakująco żywą całość. Oddającą realia epoki, czyli ubraną w kostium, pełną facetów w kapeluszach, dymu papierosowego i lejącego się litrami alkoholu, ale też na tyle prawdziwą, że z przyjemnością daje się w ten świat nura, nie odczuwając jego sztuczności.
A w tym przypadku to kwestia wręcz kluczowa, gdyż od niej w największej mierze zależy nasza wiara w Perry'ego oraz jego poczucie sprawiedliwości i słuszności, tak obce w towarzyszącej mu rzeczywistości. Łatwo tu było popełnić błąd, a jeszcze łatwiej zwyczajnie przesadzić – wszak czarno-biały świat, który uchodził w telewizji pół wieku temu, gdy emitowano pierwszą wersję ekranizacji powieści Gardnera, teraz może widza odrzucać. Współczesny "Perry Mason" potrzebuje znacznie więcej odcieni szarości i to właśnie dostaje.
Zarówno za sprawą tytułowego bohatera, którego metody walki w sądzie i dociekania prawdy bywają, lekko mówiąc, dyskusyjne, jak i całego tła. Serialowe Los Angeles, przedstawiane niczym w folderze reklamowym jako miasto niekończących się możliwości, ma tutaj również znacznie mniej piękne oblicze. Jasne, nie jest to nic odkrywczego, a też sami twórcy nie wnikają wyjątkowo głęboko w możliwości, jakie się przed nimi otwierają (liczyłem choćby na nieco więcej w wątku losu meksykańskich imigrantów), ale też trudno uznać to za wielką wadę. Nie oglądamy wszak dokumentu, lecz osadzoną w konkretnych okolicznościach kryminalną fabułę. A te oddane są na tyle szczegółowo, że można je bez problemu rozpoznać i zrozumieć.
Perry Mason w 2. sezonie błyszczy pełnym blaskiem
O całym tym sezonie można więc powiedzieć, że w przeciwieństwie do wcześniejszej serii, twórcy nie próbują nam na siłę sprzedawać swojej wizji. Zależy im raczej, żebyśmy kupili ją w naturalny sposób, a zamiast zastanawiać się bez przerwy nad konsekwencjami czynów bohaterów, mieli z ich oglądania sporo zwykłej satysfakcji. Banalne? A kto mówi, że koniecznie musi być inaczej?
Takie podejście, choć może wydawać się uproszczone względem tego, co było, bynajmniej takim nie jest. Wręcz przeciwnie, ponieważ twórcy dołożyli wszelkich starań, abyśmy otrzymali fabułę bogatą w detale i wyraziste postaci. Od nowych twarzy, jak choćby przedstawicieli biznesowej śmietanki Los Angeles, w których wcielają się znakomici Hope Davis ("Sukcesja"), Paul Raci ("Sound of Metal") czy Tommy Dewey ("Bez zobowiązań"), po te już znane i lubiane, jak działający po drugiej stronie barykady, ale wciąż dający się lubić Pete Strickland (Shea Whigham). Każdy potrafi się w jakiś sposób wyróżnić, każdy ma też w tej historii swoje miejsce, sprawiając, że całość wygląda na dobrze przemyślaną i pozbawioną zbędnych elementów.
Dodając do tego z kolei bohaterów odgrywających pierwszoplanowe role, otrzymamy wyjątkowo smakowity zestaw, w którym nie zawsze główne dania stanowią podstawową atrakcję. Dość powiedzieć, że najlepsza scena sądowa wcale nie należy w tym sezonie do Perry'ego, co nie zmienia faktu, że Matthew Rhys ma mnóstwo miejsca, żeby błyszczeć pełnią ekranowego blasku. Nawet jeśli ten w przypadku Masona może być niezbyt trafnym określeniem, biorąc pod uwagę trapiące go problemy.
W stosunku do serialu słowa "blask" można już jednak używać bez zająknięcia, bo z której strony by go oceniać, wpada się praktycznie na same zalety. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie podkreślił wśród nich jeszcze absolutnie wspaniałej muzyki autorstwa Terence'a Blancharda, co uczyniwszy, mogę już śmiało stwierdzić, że "Perry Mason" zrobił w 2. sezonie postęp na praktycznie każdym polu. Czy stał się w takim razie tytułem, którego nie wypada przegapić? Jeżeli zależy wam na jakości, zdecydowanie tak.