"Once Upon a Time" (2×09): M jak mdły
Agnieszka Jędrzejczyk
5 grudnia 2012, 18:01
Jeśli po jesiennym finale "Once Upon a Time" ktoś spodziewał się oryginalnych i nietypowych rozwiązań, które mogłyby wprowadzić w tę cukierkową opowiastkę odrobinę świeżości, to niestety srogo się rozczaruje. "Once Upon a Time" nie zaskakuje. Znowu.
Jeśli po jesiennym finale "Once Upon a Time" ktoś spodziewał się oryginalnych i nietypowych rozwiązań, które mogłyby wprowadzić w tę cukierkową opowiastkę odrobinę świeżości, to niestety srogo się rozczaruje. "Once Upon a Time" nie zaskakuje. Znowu.
Kilka odcinków 2. sezonu sprawiło, że oglądanie tego serialu stało się dla mnie już zbyt męczące. Ilość uproszczeń, skrótów i wątków, które rozwijają się prosto jak po sznurku, jest przytłaczająca, a konieczność ciągłego żywienia nadziei, że pomimo drętwego aktorstwa scenariusz dostarczy jakiś miłych niespodzianek przekroczyła już próg mojej wytrzymałości. Oglądając jesienny finał, odliczałam minuty do końca, bo zupełnie przestało mnie już śmieszyć nawet wytykanie serialowi błędów, łapanie się za głowę i wywracanie oczami. Ten magiczny miszmasz już mnie po prostu nie bawi.
Ale do rzeczy. Początek sezonu był całkiem niezły – a dalej było nawet na tyle zaskakująco, że drugi odcinek trafił w poczet redakcyjnych cotygodniowych hitów. Sielanka szybko się jednak skończyła, bo zaczęły się odcinki zapychacze, przez które coraz trudniej było się przebić. Co prawda i tak oglądało się je lepiej niż Jennifer Morrison, ale co za dużo, to niezdrowo. Fabuła na szczęście zdążyła się bardzo szybko rozkręcić, bo już w 9. odcinku Snow i Emma szczęśliwie powróciły do Storybrooke. No ale właśnie – szczęśliwie.
I tutaj jest pies pogrzebany. Myśl, wokół której oparto całą strukturę tego finału – że dobro zawsze zwycięża zło – była chyba najbardziej śmiesznym i żałosnym motywem, jaki w życiu w serialu widziałam. Ja wiem, że "Once Upon a Time" to baśń, że się na tej estetyce opiera i czerpie z niej garściami, ale czy trzeba być aż tak dosłownym? W serialu z 2012 roku? Czy ludzie naprawdę chcą oglądać zakończenia tak słodkie, że aż od nich zęby bolą? Dla mnie to nic innego jak jawny przejaw braku wyobraźni – paradoskalnie u twórców serialu fantasy…
Snow i Emma oczywiście wracają do domu całe i zdrowe, Regina oczywiście robi właściwą rzecz, Książę oczywiście zostaje odczarowany, Mulan i Aurora oczywiście postanawiają uratować razem Philipa (ciekawe, jak się nim podzielą, jak już to zrobią), a Cora i Hook oczywiście znajdują inny sposób na przedostanie się do Storybrooke. Bo jakżeby inaczej. Nuda, nuda, nuda.
Już nie wspominając o postaciach samych w sobie. Od Emmy nie umiejącej otworzyć się na miłość i Emmy przeżywającej kryzys bardziej mi żal butów, które muszę wyrzucić. Książę paradujący po Storybrooke w szelkach na broń jest tak męski i groźny, że śmiać mi się chce. Snow-wojowniczka jest urocza, ale co z tego, kiedy jej relacja z córką i mężem jest tak sztuczna i umowna.
Bez Mulan i Aurory serial mógłby się w zasadzie obejść – podobnie jak bez postaci Ruby i Belle, które niestety nie mają w głównej obsadzie zbyt wiele do roboty. A szkoda, bo je akurat bardzo lubię. Hook jest z kolei rewelacyjny – jedna z niewielu niespodzianek w tym sezonie – ale jak widzę, że twórcy podsuwają mu Emmę, to otwiera mi się nóż w kieszeni (tudzież otwierał, bo nabieram już znieczulicy). Na dodatek zniknął gdzieś intrygujący Gold, więc nie ma też znanego i lubianego z 1. sezonu power play. Słowem, z "Once Upon a Time" zniknęła magia. Już nawet flashbacki do magicznego świata nie cieszą, bo wszyscy znamy przecież finał tej historii.
Jedyne, co mi się w tym sezonie podoba, to wątek Reginy, która mnie nagle ujmuje za serce. Obrawszy ścieżkę, z której nie może zejść, jest uwięziona pomiędzy miłością do syna a pragnieniem powrotu do potęgi, którą dla siebie zagarnęła – a i tak czego nie postanowi, nigdy nie dostanie tego, czego pragnie. Henry nigdy nie wybierze jej ponad własną rodzinę, więc jedyne, co Regina może zrobić, to zyskać sobie jego szacunek. Ale czy to nie za mało? I czy nie okaże się zbyt ciężkie, kiedy magia jest tylko na wyciągnięcie ręki? Może się przekonam – pod warunkiem, że będę dalej oglądać ten serial, a o to bym się nie zakładała.
Jeszcze rok temu oglądałam "Once Upon a Time: z ciekawością. Raziło mnie drewniane aktorstwo, fatalne efekty specjalne i straszliwe poziomy sztuczności (emocje "widziałam: tam na dobre słowo), ale oczarował mnie miks baśniowych motywów i całościowy motyw odczyniania klątwy. Teraz mam wrażenie, że 2. sezon powiela dokładnie te same schematy, próbując nas przekonać, że dodał do nich coś nowego. Nie dodał. Format pozostał ten sam, wrogowie zmienili się na płaskie kukły (Cora nie jest nawet w połowie tak ciekawa jak Gold), a nowi bohaterowie nie zostali dostatecznie wykorzystani. Ja tu widzę zmarnowany potencjał. Może to tylko podkładka pod dalsze losy i wszystko jeszcze zmieni się na lepsze, ale na razie nie mam w sobie dość samozaparcia, żeby zasiadać do "Once Upon a Time" zaraz po powrocie.
A to "dobro zawsze zwycięża zło" ciągle mi jeszcze brzęczy w uszach…