"Sukcesja" w 4. sezonie pokazuje, jak zakończyć serial z przytupem – recenzja finałowej serii hitu HBO
Marta Wawrzyn
22 marca 2023, 08:01
"Sukcesja" (Fot. HBO)
Jeżeli myślicie, że wiecie, czego się spodziewać po finałowym sezonie "Sukcesji", z przyjemnością donosimy: prawdopodobnie nic nie wiecie. Serial HBO raz jeszcze robi swoje, nie ogląda się na oczekiwania i nie bierze jeńców.
Jeżeli myślicie, że wiecie, czego się spodziewać po finałowym sezonie "Sukcesji", z przyjemnością donosimy: prawdopodobnie nic nie wiecie. Serial HBO raz jeszcze robi swoje, nie ogląda się na oczekiwania i nie bierze jeńców.
"W posiadaniu rodziny, która cię nie kocha, dobre jest to, że uczysz się żyć bez tego. Nie potrzebuję miłości. To jak supermoc" – oznajmia jeden z bohaterów "Sukcesji" w 4. i zarazem ostatnim już sezonie, tym samym dobrze podsumowując, gdzie leży serce serialu i prawdopodobnie też źródło aż tak wielkiego sukcesu. Jasne, to błyskotliwa satyra na nasze czasy i ludzi, którzy je takimi uczynili, a do tego iście szekspirowski obraz walki o władzę. Ale prawdziwą siłą produkcji HBO jest złożony i nieoczywisty portret rodziny, która fascynuje i przeraża jednocześnie. I to, że – mimo wszystko – przywiązaliśmy się do nich i zaczęliśmy kibicować dzieciakom Royów, aby wreszcie wszyscy razem sprzeciwili się ojcu tyranowi, ma ogromne znaczenie w finałowej serii, która jest gorzka, mroczna i znajdzie tysiąc jeden sposobów, aby was zaskoczyć.
Sukcesja – 4. sezon zaskoczy was na wiele sposobów
Przedpremierowe recenzowanie 4. sezonu "Sukcesji" jest o tyle niełatwą sprawą, że właściwie wszystko, co napiszemy, może okazać się sugestią, w jakim kierunku serial zmierza. Cztery odcinki (z dziesięciu), które dostaliśmy do recenzji, przyszły razem z listem do dziennikarzy od twórcy serialu Jessego Armstronga, który poprosił nas, abyśmy nie tylko unikali jakichkolwiek spoilerów, ale nawet nie sugerowali, czemu ten czy inny odcinek może być szczególnie dobry lub ważny. I biorąc pod uwagę, jak dużo się dzieje i co "Sukcesja" robi z biednymi widzami, zanim w ogóle dojdzie do połowy finałowej serii, w stu procentach rozumiem tę prośbę i postaram się do niej zastosować.
Odpowiadając na najważniejsze pytanie, jakie możecie mieć przed tym sezonem: tak, to, co zobaczycie, jest świetne w każdym calu. "Sukcesja" przebija samą siebie i finałowy sezon jak na razie jest najmocniejszy ze wszystkich. Jesse Armstrong spełnia obietnicę, że nie będzie przeciągał sprawy i po finale 3. serii z diabelskim twistem natychmiast przechodzi do rzeczy i pokazuje krajobraz po. Bardzo szybko dowiadujemy się, czy "sojusz rebeliantów" przetrwał, jaki jest następny ruch Logana (Brian Cox) i jak Shiv (Sarah Snook) zareagowała na zdradę ze strony męża (Matthew Macfadyen). A potem zostajemy wrzuceni w wir zdarzeń, których nie byliśmy w stanie przewidzieć, a które zdeterminują i przypieczętują to, w jaki sposób "Sukcesja" przejdzie do historii telewizji.
Jesse Armstrong wiele razy powtarzał, że ma konkretny plan na serial i że zależy mu na tym, aby spełnić obietnicę zawartą w tytule. Ale ujawnienie ostatecznego rezultatu tutejszej wersji gry o tron – jakikolwiek by on nie był i jakiego twistu by nie zawierał – to tylko jedna z wielu rzeczy, których w tym sezonie oczekujemy. Równie ważne są liczne, bogate i pod każdym względem skomplikowane relacje międzyludzkie oraz to, czy finał "Sukcesji" stanie na wysokości zadania, jeśli chodzi o dostarczenie przekazu mocnego, istotnego kulturowo i mającego trwały wpływ na telewizję. Inaczej mówiąc, nieważne, kto wygra wojnę o fotel prezesa – i czy ktokolwiek, bo możliwości fabularnych jest tu bardzo, bardzo dużo – ważne, jak scenarzyści to uzasadnią i na które z naszych bardzo licznych przed tym sezonem pytań zdecydują się odpowiedzieć wprost, a które potraktują w bardziej otwarty sposób. I czy będą w stanie sprawić, że serial dołączy do panteonu najbardziej kultowych produkcji HBO i za kilka lat będzie wymieniany jednym tchem obok "Rodziny Soprano", "The Wire" i wszystkiego, co zawiera smoki.
Sukcesja sezon 4 – czas na wielkie rodzinne rozliczenia
Te odcinki 4. sezonu "Sukcesji", które widziałam, stawiają w centrum zainteresowania rodzinę, za punkt wyjścia obierając rozłam na linii Logan – trójka jego dzieci. "Sukcesja" jako dramat rodzinny to ciekawy temat, ponieważ sympatie i świadomość widzów mocno zmieniały się na przestrzeni sezonów. W recenzji 2. sezonu "Sukcesji" pisałam, że oglądaniu serialu HBO towarzyszą podobne wrażenia co przy walce zwierząt w zoo albo w programie przyrodniczym, gdzie równie dobrze Krystyna Czubówna mogłaby ogłaszać z offu, kto kogo właśnie pożarł, a ja i tak nie za wiele bym przy tym poczuła. Ot, okropni, uprzywilejowani ludzie, którzy mają wszystko, a i tak chcieliby więcej, próbują pozabijać się nawzajem. Czemu miałabym troszczyć się o kogokolwiek z nich?
Odpowiedź z czasem nasunęła się sama, w miarę jak "Sukcesja" zaczęła bardziej zagłębiać się w zaklęty krąg przemocy, jakim jest rodzina Royów. Tak, koszmarne, utytułowane dzieci Royów – Shiv, Kendall (Jeremy Strong), Roman (Kieran Culkin) i rzadziej Connor (Alan Ruck) – potrafią być oprawcami, ale przede wszystkim są ofiarami despotycznego ojca. "Kocham was, ale nie jesteście poważnymi ludźmi" – pada w zwiastunie 4. sezonu "Sukcesji". I – mam nadzieję, że nie spoilerując za wiele – mogę powiedzieć, że w nowych odcinkach wiele rzeczy na temat dorastania pod butem przemocowego rodzica, które do tej pory były raczej sugerowane niż wypowiadane na głos, wreszcie pada wprost, w dosadny sposób, w jednej z najlepszych scen w całym serialu. I jest to jakże potrzebne kartharsis, również dla widzów.
Inną kwestią jest to, czy fakt, iż dzieci zaczynają wreszcie walczyć z Loganem wspólnymi siłami, cokolwiek zmieni w ostatecznym rozrachunku. Rodzinne rozliczenia i powiedzenie wprost przez bohaterów, że są świadomi tego, w jakiej są sytuacji, to jedna sprawa. Czym innym są ich zachowania, to, czy mogą się jeszcze zmienić i stać się lepszymi ludźmi. Nawet gdybym chciała wam to zdradzić, po czterech odcinkach tego nie wiem. 4. sezon "Sukcesji" wypakowany jest zwrotami akcji, niespodziankami i rzeczami istotnymi fabularnie, tak że nawet obejrzawszy to, co obejrzałam, nie śmiem spekulować, jak to się może skończyć. Czyli kto wygra wojnę o sukcesję i czy ktokolwiek z tych paskudnych cyników, których w jakiś pokręcony sposób jednak pokochaliśmy, odzyska duszę i człowieczeństwo. Czy powinniśmy szykować się na finał jak z Szekspira.
Sukcesja – 4. sezon to zawrotne tempo i wielkie emocje
Myślę, że bez większej przesady mogę już teraz napisać, że finałowy sezon "Sukcesji" jest wyśmienity. Każdy z udostępnionych nam odcinków przynosi sceny ważne, mocne i wywołujące emocjonalne reakcje, jak również podkręcające napięcie przed wielkim finałem. Dla Royów i kręgu ich najbliższych znajomych – czyli współpracowników i rywali – to czas wielkich rozliczeń, zakończeń pewnych życiowych etapów i potencjalnych nowych początków. Emocje wylewają się z ekranu, tak że praktycznie każdy z głównych aktorów ma scenę na miarę nagrody Emmy, a każda z postaci swój wielki moment – albo i kilka. Brian Cox raz jeszcze cudownie przemienia się w bestię, Kendall skręca w kierunku buddyzmu (kiedy mu wygodnie), Shiv traci resztki złudzeń, trochę zresztą jak Connor, tylko z innym skutkiem, a Roman dostaje więcej niż kilka okazji, by przestać ukrywać się pod głupimi żarcikami i pokazać swoją wrażliwą stronę.
To rewelacyjny sezon, jeśli chodzi o rozwój postaci – sezon, w którym to, co budowano cegiełka po cegiełce przez 29 poprzednich odcinków, zwraca się z nawiązką. Jak zwykle nie brakuje ostrych, dosadnych one-linerów i mocnego humoru sytuacyjnego, a Jesse Armstrong, choć wciąż traktuje swoich bohaterów bezlitośnie, częściej niż kiedyś uwypukla smutne aspekty tego, przez co przechodzą. Tak, Royowie wciąż są koszmarni, zwłaszcza wobec siebie nawzajem, ale ich życie, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, ma w sobie zdecydowanie więcej tragedii niż komedii. Na polu komediowym rządzi niezawodny duet Tom i Greg (Nicholas Braun), jak zwykle z gracją lawirujący pośród rekinów. Ale nawet w oglądaniu, jak zmieniają się sojusze i kto zaczyna zastanawiać się, czy aby na pewno stanął po właściwej stronie, jest coś smutnego. Jak wiele muszą przejść ci ludzie, aby być w stanie wreszcie podjąć decyzję, by raz na zawsze uwolnić się od toksycznego ojca i szefa, który rozgrywanie ich traktuje jak rundę pokera?
I czy rzeczywiście będą w stanie kiedykolwiek uwolnić się od niego i od wzorców zachowań, jakie od niego przejęli? Odpowiedź prawdopodobnie okaże się bardziej skomplikowana – i znacznie bardziej gorzka – niż byśmy chcieli. Tym jednak zajmiemy się, oceniając cały finałowy sezon "Sukcesji". Na razie mogę powiedzieć, że jest znakomicie, a przy tym świeżo, bo okoliczności w istotny sposób się zmieniają i serial nie powtarza już tych schematów, co w poprzednich sezonach. Czeka was pokręcona jazda w zawrotnym tempie, pełna cynicznego humoru, błyskotliwej (tragi)farsy, brutalnych zwrotów akcji, ale też prawdziwych emocji, wzruszeń i egzystencjalnych pytań, które nie omijają nawet Royów. Jest śmiesznie, jest strasznie i jest też głębiej niż kiedykolwiek wcześniej, bo nadszedł czas ostatecznych rozliczeń i prawd, które trzeba już powiedzieć głośno. A także wydarzeń zmieniających pewne sprawy raz na zawsze.
"Sukcesja" to jedna z najlepszych rzeczy, jakie HBO wyprodukowało nawet nie w ostatnich latach, a w swojej historii. Oglądając 4. sezon można mieć poczucie, że oto żegnamy kolejny wielki serialowy dramat, a na naszych oczach znów dzieje się historia telewizji. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jaką ścieżkę z tysiąca możliwych Jesse Armstrong obierze w finale, ale liczę, że nie będzie mieć dla nas litości i zakończenie będzie przewrotne i bezkompromisowe. I albo je pokochamy, albo znienawidzimy.