Kity tygodnia: "HIMYM", "Revenge", "Hawaii Five-0", "Once Upon a Time"
Redakcja
9 grudnia 2012, 18:34
"How I Met Your Mother" (8×09 – "Lobster Crawl")
Nikodem Pankowiak: Gdy w mojej głowie powoli zaczęła kiełkować nadzieja, że być może ten sezon nie jest do końca stracony, wszystko wróciło do normy. Męczy sytuacja, w której Robin i Barney nawzajem siebie pragną, ale nigdy w tym samym czasie. Marshall zdjął swój garnitur i ponownie razem z wybuchającą irytującym płaczem Lily zakłada powyciągane dresy i stają się przewrażliwionymi rodzicami, tak znienawidzonymi przeze mnie na początku tej serii.
A Ted… Facet, którego kiedyś można było nazwać głównym bohaterem, teraz równie dobrze mógłby nie istnieć! Jego wątki póki co były tak beznadziejne, że głowa boli, ale w najnowszym odcinku scenarzyści przeszli samych siebie. Trzydziestokilkuletni architekt po ukończonym projekcie boi się ruszyć do przodu i dlatego próbuje ojcować dziecku swoich najbliższych przyjaciół? Litości!
Marta Wawrzyn: "Lobster Crawl" swoje momenty miał, ale niestety główny wątek – Robin walczącej o Barneya – był po prostu żenujący. A kiedy zobaczyłam Barneya z Patrice… o rany! Rozumiem, bohaterowie "HIMYM" też muszą kiedyś dorosnąć, ale czemu to dorastanie musi być aż tak drastyczne? Patrice jest zaprzeczeniem tego, czego chce od kobiety Barney (nie bójmy się tego powiedzieć – kobieta Barneya musi być sexy) i nikt mi nie wmówi, że stanowi ona jakąkolwiek konkurencję dla Robin. Idiotyczny pomysł.
"Revenge" (2×09 – "Revelations")
Marta Wawrzyn: To nie był najsłabszy odcinek sezonu, poprzednie były gorsze. Ale jak na jesienny finał "Revelations" wypadł bardzo blado. "Zemsta" w 2. sezonie zawodzi – wlecze się i rozmienia na drobne. Zamiast emocjonalnej opowieści o dziewczynie, która swoje życie postanowiła podporządkować zemście na ludziach, którzy zniszczyli jej ojca, mamy pozbawiony ładu i składu miks koszmarnych wątków i największych absurdów, jakie tylko można sobie wyobrazić.
I choć cieszę się, że z niektórymi koszmarkami wreszcie skończono (np. pozbawiony chemii "związek" Daniela i Ashley – po co nam to było?), ale to nie wystarczy, żebym z ochotą powróciła w styczniu do oglądania "Revenge". Obawiam się, że moje rozstanie z tym serialem już jest bliskie.
"Once Upon a Time" (2×09 – "Queen of Hearts")
Agnieszka Jędrzejczyk: "Queen of Hearts" było chyba tak fatalnym podsumowaniem staczającego się z odcinka na odcinek 2. sezonu jak tylko mogło. Przesłodzone szczęśliwe zakończenie jesiennego finału obrzydziło mi ten serial już doszczętnie. Ja wiem, że w bajkach wszystko kończy się dobrze i szczęśliwie, ale nie jestem w stanie przełknąć takiej ilości cukru podanej w tak sztucznej oprawie. Gdy wszyscy drżą na myśl o pojawieniu się w Storybrooke Cory, ja, patrząc na kolejny pozbawiony emocji występ Barbary Hershey, mam ochotę tylko się śmiać. Na dodatek wszyscy bohaterowie zrobili dokładnie to, czego można było się po nich spodziewać, w finale nie było więc żadnej niespodzianki, żadnej nawet iskierki wątpliwości.
Zanudziłam się na śmierć.
"Hawaii Five-0" (3×09 – "Ha'awe Make Loa")
Agnieszka Jędrzejczyk: Rozdzielenie Steve'a i Danny'ego przeczy podstawowej zasadzie, na której opiera się ten serial, i niestety wyraźnie odbiło się to w "Haʻawe Make Lo"". Nie było carguments (już któryś raz w tym sezonie), więc zabrakło humoru, a rozszczepienie akcji na trzy osobne wątki nie kleiło się.
Motyw zastraszanej modelki Victoria's Secret pojawił się chyba tylko po to, by znana twarz mogła wypowiedzieć się na temat głębi swojej pracy, a wątek umierającego na raka kolesia, który wynajmuje umierającego na raka płatnego zabójcę, żeby upozorować bohaterską śmierć tego pierwszego, żeby ten mógł odzyskać uznanie swojej utraconej rodziny… ech, czy trzeba pisać dalej? W dodatku znowu nie było Catherine, a strasznie nie lubię, gdy serial dodaje do głównej obsady postać, która pojawia się średnio w co drugim odcinku…
Nie wiem, co to był za eksperyment z tym odcinkiem, ale niech "Hawaii Five-0" lepiej tego więcej nie robi. Za bardzo lubię ten serial, żeby zgrzytać zębami, patrząc na taki kicz.
"Battlestar Galactica: Blood and Chrome"
Andrzej Mandel: Pilot niedoszłego serialu został zamieniony na miniserial emitowany na YouTube. Po obejrzeniu całości można mieć pewność – decyzja Syfy, że pilot nie będzie miał kontynuacji, była dobra.
Szwankowało wszystko oprócz efektów specjalnych – przede wszystkim zaś drewniane aktorstwo i brak scenariusza. Aktorzy raczej recytowali swoje kwestie niż grali (choć było parę nieźle zagranych scen), a akcja nie tylko nie wzbudzała zainteresowania, ale i w ogóle się nie kleiła. Dopiero 10 z ostatnich 15 minut było w jakikolwiek sposób interesujące, ale tylko w nawiązaniu do "Battlestar Galactica", którego prequelem miał być niedoszły miniserial.
Moim zdaniem scenarzyści powinni za karę terminować u Łepkowskiej. Nawet jej scenariusze mają w sobie więcej akcji.