"Hart of Dixie" (2×10): Święta dla fanów
Agnieszka Jędrzejczyk
15 grudnia 2012, 21:01
"Hart of Dixie" promienieje. Z wyjątkiem jednego nietrafionego odcinka, jak na razie nie było w 2. sezonie słabych momentów. Z kolei zimowy finał można jak nic zaliczyć w poczet najlepszych przykładów szalonego życia w Bluebell. Spoilery!
"Hart of Dixie" promienieje. Z wyjątkiem jednego nietrafionego odcinka, jak na razie nie było w 2. sezonie słabych momentów. Z kolei zimowy finał można jak nic zaliczyć w poczet najlepszych przykładów szalonego życia w Bluebell. Spoilery!
W "Blue Christmas" działo się tyle rzeczy, że aż ciężko wybrać jedną na początek. Przede wszystkim udało się jednak to, co w tym serialu najważniejsze – zachowanie świetnych proporcji pomiędzy elementami humorystycznymi i dramatycznymi, które od początku wykreowały "Hart of Dixie" jako serial lekki, przyjemny i uroczy. Zimowy finał zaczyna się od zwariowanej komedii pomyłek, przechodzi przez złamane serca jednych i kończy się na szczęśliwej nucie innych, a po drodze zahacza jeszcze o szczere wyznania i próby zrobienia tego, co właściwe. Tempo, nieprzewidywalność i niepodważalna dynamika pomiędzy postaciami wynoszą "Blue Christmas" wysoko ponad przeciętność, dając fanom idealny prezent na zbliżającą się Gwiazdkę.
Choć wizyta matki Zoe i jej paniczny strach przed osądzeniem jest sam w sobie świetnym materiałem na odcinek, dopiero gdy Zoe przypadkowo "anuluje" święta staje się jasne, że "Hart of Dixie" zabierze nas na szaloną przejażdżkę bez trzymanki. Wszystko dlatego, że Zoe najbardziej na świecie nie chce przyznawać się przed rodzicielką, że jej życie miłosne to totalne nieporozumienie, a chcąc trzymać ją jak najdalej od siebie, próbuje przeciągnąć swoją pracę. W efekcie daje zwolnienie lekarskie dziadkowi, który bardzo chce odwiedzić w święta w swoje wnuki. A ponieważ Zoe to Zoe, nie ma oczywiście pojęcia, że ów dziadek co roku odgrywa dla dzieci Bluebell Świętego Mikołaja. W panice próbując naprawić swój błąd – jak zwykle – prosi o pomoc Szalonego Earla. Nietrudno było się domyślić, że to spowoduje nieuchronną konfrontację pomiędzy nią a Wade'em, z którym odcinek temu wszystko popsuła. To, czego nie przewidziałam, to przepiękny, szczery moment, w jakim ojciec i syn się pogodzą – ani jak wpłynie to na Zoe i jej stosunek do Wade'a.
Relacja pomiędzy tą dwójką to chyba najbardziej udana i autentyczna rzecz w całym serialu. Kibicowałam im od samego początku, od pierwszego odcinka, i bardzo mnie cieszy, że Zoe w końcu dojrzała do spojrzenia prawdzie w oczy. Wspólne przeżycia i zamotania musiały jej w końcu uświadomić, że oszukiwała samą siebie, próbując wmawiać sobie, że ich luźny związek to tylko tymczasowa zabawa.
To, jak ewoluował Wade, było doskonale widać na pierwszy rzut oka – i to nawet w porównaniu z pierwszym odcinkiem 2. sezonu, kiedy dalej udawał nieczułego pajaca. Uczucie do Zoe zmieniło go, sprawiło, że chciał się dla niej poświęcać i spróbować, tylko spróbować, czy mogłoby im wyjść na serio. Łamało mi się serce, gdy powiedział jej, że George nie ma nic przeciwko, a ją wyraźnie to strapiło. Nawet obawiałam się, czy "Blue Christmas" przypadkiem nie pogłębi tej przepaści, wkurzona na Zoe za jej zaniki pamięci – bo kompletnie nie pamiętała, jak bardzo potrafi się przy nim rozluźnić. Ale gdy zobaczyła go w kościele i dostrzegła jego wrażliwą stronę, serce stopiło mi się tak samo jak jej.
Moment, w którym przestała myśleć, zastanawiać się i analizować, a zaczęła czuć – w czym paradoksalnie pomogła jej matka – nie mógł chyba lepiej spełnić świątecznych życzeń fanów. Bo chyba nie będę osamotniona twierdząc, że Wade i Zoe razem to obecnie podstawowa siła napędowa "Hart of Dixie". Teraz życzyłabym sobie mnóstwa komplikacji i problemów po drodze, ale ostateczne trzymanie się tej wersji do samego końca. Żadnego Goerge'a, proszę.
Bo co do George'a, ulokowanie jego uczuć w Tansy to moim zdaniem pomysł trafiony w dziesiątkę. Na pozór nie pasują do siebie kompletnie, ale to przeciwieństwo w magiczny sposób działa. Tansy jest pełna życia i optymizmu, a fakt, że George chce dla niej wydobyć tę samą pełnię życia z siebie świadczy również o jego ewolucji. Ewidentnie widać, że to już nie są te same postacie, co w 1. sezonie. Dynamika się zmieniła i teraz nawet trudno jest mi sobie wyobrazić, by jego uczucie do Zoe jeszcze gdzieś się tliło. Zresztą, jak lubię George'a, to na pewno nie z Zoe, więc oby jego związek z Tansy rozwijał się dalej. W końcu jaki tu potencjał na komedię.
Ale żeby nie było tak różowo, z drugiej strony "Hart of Dixie" zostawia nas na święta z trzema złamanymi sercami. Dwoma, jeśli nie liczyć Ruby, której uczucia do Lavona szukały chyba tylko pretekstu, by wyjechać do Dallas. Poświęcenie, na jakie dla Lavona zdobyła się Lemon, było godne podziwu, ale zupełnie nie dziwię się jej, że złamała obietnicę pod wpływem naprawdę okrutnego zachowania Ruby. Nienawiść pomiędzy tymi dwiema paniami to kolejny mocny punkt tego sezonu – wreszcie to nie Lemon jest naczelną zołzą ekipy – ale Ruby przekroczyła granicę. Musiała, by dramat na linii Lemon – Lavon nabrał rozpędu, ale mam nadzieję, że jeszcze wróci. Nie powinno się rezygnować z takiego ziółka, który tak ładnie miesza w życiu bohaterów. Co prawda nie wierzę, że Lavon nigdy nie wybaczy Lemon, ale jego wybuch pięknie zamyka ten fragment historii. Nie mogę się doczekać, co teraz wymyśli Lemon, by spróbować odzyskać jego przyjaźń.
Na deser mamy jeszcze Bricka i jego nowy romans, ale to już zupełnie na deser – choć na pewno wyjdzie z tego coś zabawnego. W każdym razie oby.
Jest więc czego wyczekiwać po świętach. Początek prawdziwego związku ulubionej pary widzów, rozbite przyjaźnie i nowe horyzonty na starcie – a dalej może trochę więcej Rose i Annanbeth? W każdym razie niech "Hart of Dixie" nigdy nie straci swojego żywego nastroju, komediowej konwencji i tak udanych splotów fabularnych jak w "Blue Christmas". Ten odcinek to były prawdziwe święta dla fanów.