10 najlepszych seriali 2012 roku wg Marty Wawrzyn
Marta Wawrzyn
25 grudnia 2012, 12:39
I znów na Serialowej przychodzi nam podsumować rok, w którym bardzo dużo się działo. Od dziś do końca grudnia będziemy prezentować swoje dziesiątki najlepszych seriali roku.
I znów na Serialowej przychodzi nam podsumować rok, w którym bardzo dużo się działo. Od dziś do końca grudnia będziemy prezentować swoje dziesiątki najlepszych seriali roku.
2012 był ciekawym rokiem serialowym. Zakończył się "House" i "Desperate Housewives". Prawie nam skasowali "The Killing". "Dziewczyny" się wybiły, ale ciekawe debiuty zazwyczaj kończyły się porażką. Wrócił "Mad Men" i podzielił amerykańskich krytyków na tych, którzy uważają 5. sezon za najlepszy w historii serialu i na tych, co wieszają na nim psy. Wiele produkcji bardzo, ale to bardzo mnie rozczarowało – co możecie sprawdzić, porównując moją nową dziesiątkę z tą sprzed roku. Z jesiennych nowości nie zachwyca mnie właściwie żadna, co bardzo rzadko mi się zdarza już w grudniu.
Dobrych seriali niewątpliwie jednak w tym roku nie zabrakło. Moja tegoroczna lista najlepszych z najlepszych jest jak zwykle krótka, ale gdybym miała wybrać dwudziestkę, znalazłoby się tu miejsce jeszcze dla "Sherlocka", "Treme", "Downton Abbey", "Misfits", "The Big Bang Theory", "30 Rock", "Community", a także dla "Bunheads" – najprzyjemniejszej serialowej niespodzianki lata. A oto moja dziesiątka – a właściwie jedenastka najlepszych seriali mijającego roku.
10. "The Good Wife" i "Homeland". Dla obu tych seriali miejsce 10. jest nagrodą pocieszenia. "Homeland" wylądował tak nisko, bo przez pół sezonu zaplątywał się w idiotyzmach, karmił nas niepotrzebnymi historiami i za bardzo uwierzył w "chemię" pomiędzy Claire Danes i Damianem Lewisem. Z tego sezonu zapamiętam więc rewelacyjną scenę przesłuchania, zapamiętam Saula pośród ciał, ale też zapamiętam seks króliczków Duracella, niezauważony przez nikogo wideoczat Brody'ego i Abu Nazira w naszpikowanym elektroniką "bezpiecznym domu" CIA oraz okropny, sztampowy, donikąd nie prowadzący wątek Dany.
"The Good Wife" uwielbiam za wiele rzeczy; jedną z nich są znakomicie poprowadzone sprawy sądowe. Ale ostatnio niestety te sprawy tygodnia i gościnne występy zaczęły przesłaniać coraz słabsze wątki osobiste głównych bohaterów. Być może przesadnie obniżyłam notę, w końcu druga część 3. serii, z występem gościnnym Matthew Perry'ego w dramatycznej roli, była bardzo dobra. Szalę przeważył okropny mąż Kalindy – nie mogę przestać sobie zadawać pytania, czemu postanowiono nam wmówić, że ona boi się tego chłystka. Ani czemu zrobiono z tego jeden z głównych tematów w aż 10 odcinkach.
9. "Happy Endings". Na mojej liście najlepszych nie mogło w tym roku zabraknąć "Happy Endings". Przesympatycznej komedii, która jeszcze rok temu była dla mnie niczym więcej, niż nowocześniejszą, ale jednocześnie dużo słabszą wersją "Friends". W ciągu tego roku serial o szóstce przyjaciół z Chicago zaskakująco się rozwinął: bohaterowie nabrali wyrazistości i zbudowali charakterystyczny własny światek, w którym królują pyszne żarty słowne. I niestety mam wrażenie, że Amerykanie przestali rozumieć, co Jane, Alex, Penny, Dave, Brad i Max do nich mówią – im bardziej amah-zing staje się ten serial, tym mniej ludzi go ogląda.
8. "Girls". Czy serial Leny Dunham jest bezbłędny? Nie. Ale te zwyczajne dziewuchy, rozmawiające o zwyczajnych rzeczach i mające zwyczajne problemy, już po 10 odcinkach stały się głosem pokolenia. Pokolenia nieudaczników, a może po prostu ofiar kryzysu gospodarczego, które po studiach spędzają długie lata na bezpłatnych stażach albo serwując kawę w knajpach. To uniwersalne przesłanie, podane w inspirowanej kinem niezależnym, a więc nietypowej jak na współczesną telewizję formie, sprawiło, że o "Girls" w tym roku się mówiło. Nie jestem pewna, czy za rok wciąż będę tak cenić serial Leny Dunham, ale z tegorocznych nowości to właśnie ta jest moją ulubioną.
7. "The Hour". Pewnie już zauważyliście, że mam wielką słabość do klimatycznych dramatów "z epoki", w których bohaterowie przechadzają się, palą papierosy i akcja toczy się swoim torem – czyli zwykle nie za szybko. Drugi sezon dziejącego się w Londynie lat 50. "The Hour" utrzymał na mojej liście pozycję sprzed roku, mimo ogromnej konkurencji. I nic dziwnego, bo jest jeszcze lepszy od pierwszego: piękniejszy, mroczniejszy, dojrzalszy, pełen interesujących wątków osobistych, a jednocześnie pokazujący wiele cynicznych prawd o dziennikarstwie i świecie, w którym nuklearna zagłada była realnym zagrożeniem.
6. "The Killing". Amerykańscy krytycy zwariowali i postanowili ukarać twórców "The Killing" za to, że nie powiedzieli po jednym sezonie, kto zabił. Mnóstwo ludzi, którzy kierując się ich fochami, przestało serial oglądać, straciło przez to kawał porządnego, kameralnego dramatu, rozgrywającego się w strugach deszczu. Ja "The Killing" po drugim sezonie lubię jeszcze bardziej niż po pierwszym. A najbardziej lubię odcinki, które niewiele wnosiły do sprawy, za to odkrywały nowe prawdy o bohaterach. Jak ten z psychiatrykiem. Albo ten, w którym matka Rosie znajduje sobie nową "córkę" w motelu. Czekam na oficjalne wieści o zamówieniu 3. sezonu.
5. "Justified". Perfekcyjnie napisany scenariusz, pełnokrwiści bohaterowie, niepodrabialny klimat zapyziałego miasteczka na Południu, gdzie diabeł mówi dobranoc. Romanse zblazowanego szeryfa Raylana Givensa, jego pełen wzlotów i upadków bromance z największym erudytą wśród przestępców, Boydem, kłopoty z własnym ojcem, który też do świętoszków nie należy. Mafioso z wielkiego miasta, który myśli, że będzie rządził wieśniakami z Kentucky, jak dziećmi na podwórku. Wspaniały finał, w którym… ach, nie powinnam spoilerować, więc powiem tylko, że doszło do rozbicia świnki skarbonki. Jeśli jeszcze nie oglądacie "Justified", koniecznie zacznijcie. I nie przejmujcie się tym przeciętnym proceduralem na początku 1. sezonu – ten serial jest jak wino, im starszy, tym lepszy.
4. "Parks and Recreation" Yay! Moja ulubiona komedia z moimi ulubionymi dziwnymi ludźmi! "Parks & Rec" w 4. i 5. sezonie znacząco różni się od tego, co prezentowano wcześniej – i uważam, że te zmiany wyszły serialowi na dobre. Udał się flirt z polityką, niezależnie od tego, czy mówimy tu o szczeblu waszyngtońskim, czy rady miejskiej Pawnee, udał się też słodki, słodki, ach, przesłodki! romans Leslie wiecie z kim. Nic dziwnego, że to właśnie jest serial, do którego chcą wpadać najważniejsi ludzie tego świata, z byłym kandydatem na prezydenta USA i obecnym wiceprezydentem włącznie.
3. "Louie". Rudy, grubawy, łysiejący gość, który bez cenzury smęci o swoim przeciętnym życiu w knajpianej piwnicy wyglądającej jak niektóre krakowskie, nie ma sobie równych. Louis C.K. czerpie pełnymi garściami z dorobku innych nowojorskich artystów, przetrawia schematy, bawi się konwencjami i jednocześnie pozostaje sobą. A ponieważ 3. sezon był jeszcze lepszy niż poprzednie, jeszcze bardziej gorzki, błyskotliwy i szalony pod względem formy, w tym roku "Louie" na mojej liście jest bardzo wysoko.
2. "Breaking Bad". Pokłońcie się królowi! Uwielbiam patrzeć na Bryana Cranstona, zamieniającego się w diabła wcielonego. Uważam, że Anna Gunn powinna zostać obsypana wszelkimi możliwymi nagrodami za pokazanie zmagań swojej bohaterki z mężem potworem. Podobnie jak Aaron Paul. I cichy bohater tego sezonu, Jonathan Banks (serialowy Mike). "Breaking Bad" to serial od początku do końca przemyślany, opowiadający historię, która miała tak wyglądać, odkąd zaczęto myśleć o jej stworzeniu. To serial bez mała doskonały. I tylko szkoda, że ostatni sezon – i tak przecież niedługi, bo co to jest 16 odcinków? – przecięto na pół, żeby zarobić jeszcze więcej kasy. Po ośmiu odcinkach zaprezentowanych latem tego roku czuję ogromny niedosyt.
1. "Mad Men". Mroczny, soczysty, cierpki, dojrzały, zaglądający w zakamarki ludzkiej duszy, o których istnieniu nie zawsze mamy pojęcie. Flirtujący bez kompleksów z poezją Sylvii Plath, sprawnie przetwarzający wielką historię, która jak zawsze jest tylko tłem, i z wdziękiem poruszający się w popkulturze. Piękny, znakomicie zagrany, perfekcyjnie rozpisany. 5. sezon "Mad Men" jest po prostu genialny. Większość odcinków oglądałam po dwa, trzy razy i nie, nie nudziło mnie to, bo niemal za każdym razem dostrzegałam jakąś nową perełkę. I podejrzewam, że nawet jeśli obejrzę każdy odcinek jeszcze raz, dwa czy pięć razy, nadal będę twierdzić, że "Mad Men" to najlepsza rzecz, jaką widziałam w tym roku.