"Sukcesja" odważnym finałem zapewniła sobie miejsce wśród najwybitniejszych seriali – recenzja
Marta Wawrzyn
29 maja 2023, 20:02
"Sukcesja" (Fot. HBO)
Jeśli wydawało nam się, że możemy cokolwiek przewidzieć w "Sukcesji", to jej twórca właśnie wyprowadził nas błędu. I zafundował nam jeden z najlepszych finałów w historii HBO – nieoczywisty, brutalny i trudny do przełknięcia. Spoilery.
Jeśli wydawało nam się, że możemy cokolwiek przewidzieć w "Sukcesji", to jej twórca właśnie wyprowadził nas błędu. I zafundował nam jeden z najlepszych finałów w historii HBO – nieoczywisty, brutalny i trudny do przełknięcia. Spoilery.
Praca telewizyjnego krytyka w dzisiejszych czasach przypomina szukanie trufli w gigantycznym, ciemnym lesie. Ogromna większość tego, co oglądamy, do oglądania absolutnie się nie nadaje, ale co jakiś czas pojawia się serial, który sprawia, że to wszystko staje się po prostu tego warte. Takim właśnie tytułem była dla nas "Sukcesja", którą z jednej strony żal żegnać, a z drugiej, po obejrzeniu finałowego sezonu, gdzie świetna była właściwie każda minuta, trudno nie zgodzić się z jej twórcą Jessem Armstrongiem, że lepiej skończyć teraz i mocno, niż przeciągać sprawę, rozwadniając to, co uczyniło serial tak wyjątkowym spektaklem i lepszą grą o tron niż "Gra o tron".
Sukcesja w finale obiera niezwykle mroczny kierunek
Finałowy odcinek, "With Open Eyes", stworzony przez niezawodny duet złożony z autora scenariusza Jessego Armstronga i reżysera Marka Myloda, jest dokładnie taki, jak zapowiadali aktorzy: satysfakcjonujący i pozostawiający wiele otwartych furtek jednocześnie. James Cromwell specjalnie nie przesadził, stawiając ten finał w tym samym rzędzie co "Sześć stóp pod ziemią", ale nawet bardziej uzasadnione będą porównania do "Rodziny Soprano" ze względu na to, że Amstrong postawił jednak na dość odważne i potencjalnie niepopularne zakończenie, które jakaś część fanów odrzuci. Ale to jest też zakończenie bardzo w stylu "Sukcesji", serialu, w którym nic, co oglądaliśmy, nie miałoby tej mocy, gdyby na końcu wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Trochę jak z "Grą o tron", która po latach nurzania się w brutalności i cynizmie na koniec przysłodziła, otwierając szansę na jaśniejszą przyszłość dla Westeros. W "Sukcesji" niemal wszyscy na swój sposób przegrali, a na horyzoncie widać tylko czarne chmury.
Jesse Amstrong zapewnia w wywiadach po finale, że ostatni zwrot akcji z Tomem (Matthew Macfadyen) był szykowany od dawna, i trudno mu nie wierzyć. To logiczne, że Waystar Royco nie pozostanie w rękach rodziny, że rodzeństwo Royów raz jeszcze odejdzie skłócone, a firmą zarządzać będzie CEO figurant czy też "pusty garnitur", jak podsumowała męża Shiv (Sarah Snook). Choć był chyba taki moment – ach, znów daliśmy się nabrać! – kiedy wydawało się, że Shiv, Ken (Jeremy Strong) i Roman (Kieran Culkin) mogą jednak współdziałać i być w tym skuteczni. Ostatecznie jednak nie mogą i to z najbardziej banalnego powodu: bo ojciec (Brian Cox) od dziecka nastawiał ich przeciwko sobie, każdemu z nich w przypływie chwili obiecując złote góry i potem się z tego wycofując. Ken, który został szefem Waystar Royco w wieku siedmiu lat w Candy Kitchen, to najsmutniejszy przykład złamanego życia, ale oni wszyscy mają w sobie tę samą traumę. I naiwnie byłoby myśleć, że w przyszłości, kiedy emocje po pogrzebie ojca opadną, będą dźwigać ten ciężar wspólnie. Czas płaczu i uścisków się skończył.
Sukcesja – finał pełen twistów i dno moralne Kendalla
Nie sposób nie podziwiać sprawności, z jaką Amstrong i spółka doprowadzili swoje dzieło do końca, zwodząc widzów także przez większość finału i stawiając na opcję, w której Shiv woli oddać rodzinną firmę Matssonowi (Alexander Skarsgård) niż własnemu bratu, zauważając – prawdopodobnie słusznie – że ten nie potrafiłby nią pokierować. Ciekawe, że w takim momencie i w takim kontekście powróciła kwestia śmierci kelnera z finału 1. sezonu. Śmierć, której nie było, posłużyła siostrze za pretekst, żeby powiedzieć "nie" bratu, a ten, próbując ratować się bezczelnym kłamstwem, potwierdził tylko jej obawy. Jej i przy okazji też Romana, dla którego desperackie zapewnienia Kena, że wszystko zmyślił, również stanowiły szok. Oni wszyscy widzieli już siebie w najgorszych możliwych momentach, ale ten był naprawdę dnem dla Kena.
Najstarszy z synów Logana – no bo przecież nie będziemy pamiętać o Connorze (Alan Ruck), prawda? – w finałowym sezonie nie zapuścił co prawda zarostu, żeby upodobnić się do ojca, ale i tak okazał się jego lustrzanym odbiciem, udowadniając, że owszem, ma w sobie "instynkt zabójcy". A przy tym potrafi zachować zimną krew w każdej sytuacji i ma dar showmana, jakiego brakuje specjalizującej się w zakulisowych grach Shiv i mistrzowi masturbacji, także słownej, Romanowi. To właśnie Ken jest wykapanym ojcem – niby lepszym, niby bardziej moralnym, ale czy rzeczywiście? To, że widzieliśmy go na krawędzi, widzieliśmy jego zmagania z samym sobą, ostatecznie aż tak wiele nie znaczyło. Kiedy trzeba podjąć bezwzględną decyzję, to on jest osobą, która po prostu to robi – począwszy od zaszantażowania Hugo aż po koszmarne wybory prezydenckie.
Wielu widzów "Sukcesji" wskazuje moment na Karaibach z "królewskim posiłkiem" jako najlepszą scenę finału i jedną z najlepszych scen całego serialu. I rzeczywiście, oglądanie młodych Royów w najbardziej niewinnej, "dziecięcej" wersji to zawsze przyjemność. Ale to, że w pewien sposób oni na zawsze już utkną w swoich dziecięcych wersjach – przynajmniej w relacjach ze sobą nawzajem – ma też drugą twarz. Tę, w której cały zarząd ma wątpliwą przyjemność oglądać na żywo ich bezpardonową kłótnię w biurze oraz towarzyszące jej rękoczyny. Powtarzam to od dawna i powtórzę raz jeszcze: "Sukcesja" nie byłaby tak świetna, gdyby nie opowiadała o rodzinie. Rodzinie na zawsze skażonej przemocą, mającą swoje korzenie bardzo głęboko, jeszcze w dzieciństwie Logana i Ewana (James Cromwell). Co było jasne od dawna, ale głośno i dobitnie zostało wypowiedziane dopiero przez Ewana podczas pogrzebu brata.
Sukcesja – dlaczego Tom to najlepszy wybór na króla
Gdyby zastanowić się nad samą rozgrywką, wybór rozwiązania najgorszego dla całej trójki rodzeństwa jest na swój sposób logiczną opcją. Shiv, Ken i Roman musieli odejść przegrani – gdyby któreś z nich wygrało, wydawałoby się to "niesprawiedliwe", biorąc pod uwagę, jak bardzo im wszystkim brakuje tego, czego trzeba, aby rzeczywiście zarządzać medialnym imperium ojca. Każde z nich jest wadliwe i złamane w inny sposób, ale koniec końców Logan miał rację – żadne z nich po prostu się do tego nie nadawało. I nawet nie chodzi o to, że nie są poważnymi ludźmi, tylko zwyczajnie nie zdobyli wystarczającego doświadczenia, aby zastąpić Logana w jego magicznym fotelu. Paradoksalnie Tom je ma po latach zarządzania ATN-em. I, również trochę paradoksalnie, Matsson stawia właśnie na niego, choć niezbyt mu odpowiada jego wazeliniarski styl bycia. Ale tu nie chodzi o to, co się komu podoba, to czysty biznes. Z tego też samego powodu Tom nie daje po sobie poznać, kiedy Matsson mówi "sprawdzam" i niedwuznacznie wspomina, że chętnie by się przespał z jego żoną. Lukas potrzebuje figuranta, Tom desperacko chce kierować firmą. Czysty biznes.
Wazeliniarski styl bycia oraz rzadka umiejętność grania na wszelkie możliwe fronty zapewniła zresztą przyszłość nie tylko Tomowi – który tak został wychowany nie tylko przez Logana, ale i Shiv – ale i jego podopiecznemu Gregowi (Nicholas Braun), prawie do końca typowanemu przez część fanów jako ten, który to wszystko wygra. Greg nie wygrał wszystkiego, bo nie byłoby to usprawiedliwione rozwiązanie, ale duet "braci oblesiów", klaunów lawirujących pośród rekinów niewątpliwie wyszedł na swoje i okazał się najlepszymi rozgrywającymi. Oczywiście, że to Greg był tym, który wpadł na to, aby samemu sobie stworzyć napisy do konwersacji odbywającej się po szwedzku. Oczywiście, że próbując przypodobać się wszystkim stronom, w pewnym momencie popełnił błąd. I oczywiście, że pozostanie przybocznym Toma. Czemu? Może dlatego, że kiedy dostał w twarz, nie nadstawił drugiego policzka, tylko w końcu oddał. A może Tom go zwyczajnie lubi. A może potrafi dobierać współpracowników, bo przecież jego lista osób, które muszą zostać, zaczyna się, i słusznie, od Gerri (J. Smith Cameron) i Karoliny (Dagmara Domińczyk), czyli dwóch osób będących synonimem kompetencji.
Sukcesja pozostała ostra i bezlitosna do samego końca
"Sukcesja" okazała się od początku do końca przemyślaną historią, gdzie wszystkie elementy wskoczyły na swoje miejsce w finale, po tym jak Jesse Armstrong bardzo dokładnie porozstawiał pionki na szachownicy i rozegrał z widzami prawdziwą partię swojego życia. Choć jest to finał brutalny, pełen tragedii, ciężki do przełknięcia i niełatwy do zaakceptowania, jeśli choć trochę polubiło się tę okropną rodzinę – a chyba wielu z nas to właśnie zrobiło – i jednak nie życzyło im się na koniec wszystkiego najgorszego. A właśnie to dostali. Tysiąc i jeszcze jedno gorzkie zakończenie, brak szansy na szczęście na jakimkolwiek froncie (zauważyliście minę Willi, kiedy usłyszała, że Connor być może wcale nie wyjedzie do Słowenii?) i widoków na coś innego niż smutne życie zdeterminowane przez to, że noszą takie a nie inne nazwisko.
"Sukcesja" pozostała ostra, bezlitosna i absolutnie wspaniała do samego końca, wiedząc dokładnie, jakie struny poruszyć i na co sobie pozwolić, a na co nie. Nie otrzymaliśmy więc całkowicie otwartego zakończenia, sprzedaż Waystar Royco doszła do skutku, a rodzeństwo ostatecznie przegrało i już nie wróci do tego, co było. Możemy, a nawet powinniśmy jednak zastanawiać się co dalej. Bo oto mamy trzy rozbite, na swój sposób przerwane życia i wielkie pytanie "co dalej?", również potrójne (nie licząc Connora, który zawsze będzie miał Conheadów i może jakąś książkę do napisania).
Sukcesja – co może czekać rodzeństwo Royów po finale?
Shiv i Tom, odjeżdżając razem po spotkaniu zarządu i w bardzo specyficzny sposób trzymając się za ręce (ale właściwie wcale nie) w limuzynie, nie wyglądali na szczęśliwe małżeństwo, choć jeszcze chwilę temu ona mocno sugerowała, że może jednak powinni zostać razem i żyć dalej ze sobą, tym razem naprawdę. To, co między nimi było, nie wróci, zepsute na wiele sposobów, w tym także przez jej niezdolność do wejścia w prawdziwie głęboką relację. Czy Shiv wróci do polityki? Czy urodzi dziecko i nigdy go nie zobaczy, jak jej matka? Czy kiedyś zamieszka w jedynej norze na Karaibach z mężem numer ileś tam? Nie wiem. Ale wydaje mi się to bardzo prawdopodobne.
Romana po raz ostatni widzimy, jak liże rany w barze tuż po podpisaniu w błysku fleszy umowy z Matssonem. Nie wiemy, jaka przyszłość go czeka, ale biorąc pod uwagę, jak bardzo nie wykazał się niczym przez cztery sezony, powiedziałabym, że zawodowo – żadna. Ale prywatnie wydaje się tym z rodzeństwa, dla którego taki koniec to wolność. Może trafi na terapię i rozwiąże swoje potężne problemy z seksualnością. Ken jest ostatnim, którego widzimy, a sposób, w jaki patrzy na wodę, sprawił, że część fanów pyta, czy to nie sugestia nadchodzącej śmierci, prawdziwej, nie metaforycznej. Nie sądzę jednak, żeby tak się stało, BoJack Ken już za nami, przed nami szukanie własnej drogi i być może jakaś próba powtórzenia sukcesu ojca na własnych warunkach.
Żeby było jeszcze ciekawiej, Jesse Armstrong zasugerował w finale, że nawet sprawa wyborów nie jest wcale rozstrzygnięta. Możliwe, że wysiłki, aby zapewnić zwycięstwo Jerodowi Menckenowi (Justin Kirk) spełzły na niczym. Ale przede wszystkim – dla nikogo, oczywiście poza Connorem polującym na placówkę w Słowenii oraz, no cóż, całym narodem amerykańskim – nie ma to aż takiego znaczenia, kto wygrał. Matsson to niewątpliwie gość, który potrafi dogadać się z każdym. A to, że właśnie ktoś taki, a nie rodzina, przejmuje cały dorobek Logana, też wydaje się bardzo, bardzo realistyczne, kiedy popatrzymy na prawdziwe imperia prawdziwych magnatów medialnych będących wzorcem dla "Sukcesji". To nie jest historia z kosmosu ani nawet z innej rzeczywistości niż nasza, to historia o tym, jak kapryśni miliarderzy traktują cały świat jak swój plac zabaw. Inspiracje Amstronga były wyraźnie widoczne cały czas.
Niezależnie od tego, czy oglądaliśmy "Sukcesję" jako komedię i satyrę na słynny jeden procent bogaczy, czy jako szekspirowską tragedię, w której wszyscy mają niesamowity talent do wyrażania się w bardzo zabawny sposób, to było coś wyjątkowego. Serial do bólu prawdziwy jako realistyczne, cyniczne spojrzenie na nasz świat i jako obraz pokręconych, trudnych, wypakowanych wzajemnym zadawaniem sobie cierpienia relacji międzyludzkich. A odważny, ale i wynikający z wszystkiego, co obejrzeliśmy wcześniej, finał zapewni mu miejsce pośród największych hitów wszech czasów.