"The Idol" jest jak teledyskowe soft porno, które nie wiadomo po co powstało – recenzja premiery serialu
Marta Wawrzyn
5 czerwca 2023, 19:59
"The Idol" (Fot. Eddy Chen/ HBO)
"Euforia" przekroczyła wiele granic, a "The Idol" w zamierzeniu ma ich przekroczyć jeszcze więcej. Tyle że po 1. odcinku trudno dostrzec w tym jakiś cel, a HBO wyraźnie wstydzi się serialu, nie udostępniając całości krytykom.
"Euforia" przekroczyła wiele granic, a "The Idol" w zamierzeniu ma ich przekroczyć jeszcze więcej. Tyle że po 1. odcinku trudno dostrzec w tym jakiś cel, a HBO wyraźnie wstydzi się serialu, nie udostępniając całości krytykom.
"The Idol" to ciekawy przypadek serialu, który okrzyknięto najbardziej kontrowersyjną i jednocześnie najsłabszą produkcją w historii telewizji HBO, mimo że nikt nie widział całości. Po tym jak pojawiły się fatalne recenzje po pokazie w Cannes, stacja podjęła decyzję o nieudostępnianiu serialu krytykom – i trudno powiedzieć, czy to świadome zagranie PR-owskie HBO, czy efekt strachu twórcy serialu Sama Levinsona, który nie od dziś ma problem z dziennikarzami zajmującymi się popkulturą. Niemniej jednak po obejrzeniu jednego, jedynego odcinka dostępnego na HBO Max i nie wiedząc, co będzie dalej, nie mam innego wyjścia niż dołączyć do głosów miażdżących serial. Bo o ile gdyby pokazano mi cały sezon, być może zobaczyłabym w tym głębszą myśl i jakieś usprawiedliwienie tego, co się dzieje, po samym pilocie mam najgorszą możliwą opinię.
The Idol Sama Levinsona – seks, sława i poniżanie kobiet
Serial rozpoczyna się sceną sesji zdjęciowej do okładki nowego singla Jocelyn (Lily-Rose Depp, "Voyagers"). Młodziutka artystka pop, która niedawno przeszła załamanie nerwowe i zaliczyła pobyt w szpitalu psychiatrycznym, pozuje w rozchylonym szlafroku, z pigułkami i ze szpitalną opaską na ręce. Czemu? Bo podobno "choroby psychiczne są sexy", a podany w serialu powód, dla którego są sexy, raczej mi nie przejdzie przez klawiaturę. Jocelyn przybiera coraz bardziej wyuzdane pozy, spod szlafroczka coraz bardziej wyglądają jej piersi, a ona nic z tego nie robi, pokazując coraz więcej i więcej.
Wszyscy na planie mają z tym problem, bo z jej kontraktu wynika, że na zdjęciach nie może być widać całkiem nagiego biustu. Dziewczyna jednak stawia na swoim i stacza absurdalny bój o to, aby świat mógł zobaczyć jej sutki, w końcu to jej ciało i może robić z nim, co chce. Obecny na planie koordynator intymności zostaje zamknięty w łazience, żeby nie było słychać jego marudzenia, a popkulturowa machina toczy się dalej.
W ciągu 50 minut pilotażowego odcinka "The Idol" seksualizuje swoją bohaterkę na ten i wiele innych sposobów, prawie zawsze sprawiając wrażenie, jakby jej się to podobało i niewystarczająco pokazując, co właściwie za tym stoi. Co takiego wydarzyło się w jej życiu i jak głębokie są jej traumy oraz jak niska jest jej samoocena, że uważa, że to wszystko jest w porządku. Oglądamy więc jej zdjęcie ze spermą na twarzy, oglądamy niepokojącą scenę tortur z nożem i przyduszaniem jedwabnym szlafrokiem, kręcenie na wpół nago teledysku, który podobno "ma pazur". Jest też interesująca wymiana zdań, kiedy to Jocelyn oznajmia, że podoba jej się to, iż Tedros (Abel Tesfaye, aka The Weeknd, współtwórca serialu) ma "vibe gwałciciela". Drugie dno? Jakiś komentarz? Sugestia, że serial dobrze wie, co robi, pokazując tę stronę sławy, i za chwilę dowiemy się, czemu Jocelyn zdaje się czerpać przyjemność seksualną z poniżania? Póki co brak.
The Idol jest raczej bezbrzeżnie nudny niż kontrowersyjny
Czy rzeczywiście jest tak kontrowersyjnie, jak zapowiadano? I tak, i nie. "The Idol" faktycznie sprawia wrażenie odysei jak z Pornhuba, w tym momencie grzeszącej nie tyle tym, że jest "mocna", co raczej tym, że jest bezbrzeżnie nudna. Repetytywne sceny seksualnego poniżania Jocelyn ciągną się w nieskończoność i nie ma w nich ani nic erotycznego, ani nic głębszego. Sposób, w jaki bohaterka pozwala sobą manipulować i daje się wykorzystywać przez wszystkich – od własnych współpracowników aż po wspomnianego Tedrosa, obślizgłego właściciela klubu nocnego, który, zdaje się, ma stać się dla niej kimś w stylu guru – jest tak banalny, tak oczywisty i pusty w środku, że widz mimo woli przewraca oczami zamiast szukać wielopoziomowej interpretacji tego, co ogląda. Być może tylko Sam Levinson byłby ją w stanie znaleźć. O ile rolę Depp da się jeszcze docenić, o tyle patrząc na to, co robi na ekranie Tesfaye – którego postać jest jak podrzędny mafiozo – trzeba niestety uwierzyć na słowo, że taka dziewczyna jak Jocelyn dostrzegłaby w nim nagle jakąś charyzmę i zaczęłaby chodzić na jego smyczy.
Bez obejrzenia całości (ma być sześć odcinków) nie da się uczciwie powiedzieć, ile jest w "The Idol" samoświadomości i czy choć trochę. Jednak już sam fakt ukrycia serialu przed dziennikarzami – czego HBO nie zrobiło do tej pory nigdy na przestrzeni tej dekady, odkąd prowadzimy Serialową – sugeruje, że dalej po prostu nie ma niczego, co mogłoby obronić tę produkcję. Żadnej sugestii, że nie, to wcale nie jest pięknie zrealizowany teledysk soft porno, za którym nic nie stoi; to nie jest mokry sen dwóch facetów o tym, jak postrzegają siebie seksualizowane gwiazdki popu à la Britney Spears, tylko mięsisty, realistyczny portret tego, jak ta kobieta faktycznie może się czuć.
Sama postać Jocelyn, jak również fakt, że oglądamy ją z perspektywy podniecających się na jej widok mężczyzn, nie jest niczym szczególnie oryginalnym. Takich efemerycznych kobiecych istot, zagubionych w świecie sławy i leczących swoje traumy autodestrukcyjnymi metodami, było w kinematografii zatrzęsienie. O ile jednak w filmach miały prawo pełnić gdzieś na marginesie rolę pewnego motywu popkulturowego, który niekoniecznie musi być od razu rozkładany na czynniki pierwsze, to już po sześciogodzinnym serialu, promowanym jako "prowokacyjna opowieść o mrocznej stronie Hollywoodu i sławy", dokładnie tego bym oczekiwała: że zagłębi się w duszę swojej – bądź co bądź głównej – bohaterki i powie, co stoi za pustką w jej oczach i za szukaniem potwierdzenia własnej wartości w relacjach z takimi facetami jak Tedros. I nie sądzę, żeby Sam Levinson i spółka faktycznie chcieli to zrobić.
The Idol – czy mimo wszystko warto oglądać serial HBO?
Niezależnie od tego, czym dalej będzie ten serial i czy oceniamy go właściwie czy jednak pochopnie na podstawie zaledwie wycinka całości, pilot sprawia najgorsze możliwe wrażenie – jakbyśmy oglądali parodię serialu HBO, stworzoną przez autora słynnego filmiku "To nie porno, to HBO". Tyle że jest to parodia, która nie wie, że jest parodią. A po braku screenerów dla dziennikarzy wypada tylko wnioskować, że to się nie zmieni do końca i "The Idol" faktycznie jest tym, co w założeniu miał wykpiwać.
Banałem jest stwierdzenie, że dzieło wybitne od kompletnej szmiry dzieli bardzo cienka granica, której często nie potrafi rozpoznać sam twórca. Wiedział to Hank Moody z "Californication" (swoją drogą, to dobry przykład serialu, w udany sposób łączącego stylistykę soft porno z głębszym przekazem), a i Sam Levinson na jakimś poziomie zapewne jest tego świadomy. Już przy 2. sezonie "Euforii" pojawiały się głosy, że serial czasem niebezpiecznie zbliża się do sztuki Lexie, czyli autoparodii. "The Idol" tę granicę przekracza i albo zupełnie tego nie widzi, albo nic sobie z tego nie robi.
A przy tym nie mówi absolutnie nic nowego ani oryginalnego na temat całej toksyczności środowiska, w jakim funkcjonują gwiazdy popkultury. Z założenia mocne zakulisowe rozmowy współpracowników Jocelyn – w których rolach występują m.in. Dan Levy ("Schitt's Creek"), Hank Azaria ("Brockmire") i Rachel Sennott ("Shiva Baby") – nie robią aż takiego wrażenia, jak chyba miały, a i teksty w stylu "nie ma nic złego w byciu szmatą, dopóki ze zdrowiem psychicznym tej szmaty wszystko jest okej", spływają po widzu, ponieważ "The Idol" ciągle gubi sedno, pozostając wydmuszką.
Pewnie nawet gdyby serial Levinsona rzeczywiście miał drugie dno, nie powiedziałby nam niczego, czego nie powiedziała nam prawdziwa historia Britney Spears – na której Jocelyn jest wzorowana i przestańmy udawać, że Levinson wymyślił tę postać od zera. Ale w takiej formie, jaką zaprezentowano w pilocie, jest totalnie miałki i wydaje się przede wszystkim straconą szansą, żeby faktycznie odsłonić parę brudnych, niewygodnych prawd o kulisach Hollywoodu, o cenie sławy i o tym, co dzieje się z młodymi, nieukształtowanymi osobami, trafiającymi na świecznik, nim zdążą dorosnąć.