"Warszawianka" sprawdza, czy bycie starzejącym się playboyem jest jeszcze urocze – recenzja serialu
Marta Wawrzyn
19 czerwca 2023, 17:02
"Warszawianka" (Fot. SkyShowtime)
"Warszawianka" to serial tak wspaniale napisany, zagrany i zrealizowany, że chciałabym cofnąć się o dekadę albo i dwie w czasie, po to aby faktycznie go polubić. Bo w dzisiejszych czasach to niestety już nie jest takie oczywiste.
"Warszawianka" to serial tak wspaniale napisany, zagrany i zrealizowany, że chciałabym cofnąć się o dekadę albo i dwie w czasie, po to aby faktycznie go polubić. Bo w dzisiejszych czasach to niestety już nie jest takie oczywiste.
Wszystko zaczyna się w dniu 40. urodzin Franka Czułkowskiego, aka Czułego (Borys Szyc, serialowo ostatnio w "Królu"). Nasz bohater zaczyna dzień jak na człowieka innego niż zwyczajny przystało: w ramach leczenia wczorajszego kaca zapala papierosa, wali wódę z gwinta i rozpoczyna swoją narrację, która będzie nam towarzyszyć przez cały serial. "Nazywam się Franek Czułkowski i za chwilę umrę" – oznajmia nam, wykładając całe swoje credo o tym, jak to życie nie musi mieć żadnego ciężaru, można się nim tak po prostu cieszyć. Biorąc jednak pod uwagę, jakich ilości używek Franek potrzebuje, żeby się czymkolwiek cieszyć, trudno uwierzyć w bajkową lekkość jego egzystencji.
Warszawianka – jak wypada polskie Californication?
Gdyby chcieć najkrócej określić, czym jest "Warszawianka", pierwszy polski serial SkyShowtime – po którym jednak widać, że został wyprodukowany dla HBO – powiedziałabym, że jest to miejska ballada o życiu. Opowieść o pisarzu lekkoduchu, doświadczającym wszystkiego najlepszego i najgorszego, co Warszawa ma do zaoferowania. Historia o podstarzałym playboyu, nieskażona myśleniem ery #MeToo. Serial o poszukiwaniu miłości, bliskości, rodziny; o przyjaźniach, które sprawiają, że to wszystko jednak jest coś warte. Być może – a nawet prawdopodobnie – najlepszy serial, niebędący kryminałem w skandynawskim stylu, jaki powstał w Polsce do tej pory.
Cały sezon "Warszawianki" ma liczyć 11 odcinków, ja widziałam przedpremierowo sześć i był to seans bardzo specyficzny, podczas którego zachwyt, że ktoś wreszcie odważył się zrobić mocną, dorosłą, ambitną, mającą coś do powiedzenia produkcję o życiu i całej reszcie w polskiej telewizji, mieszał się z wrażeniem, że jednak to wszystko już gdzieś było, a tego typu postacie – toksyczni mężczyźni, dryfujący przez życie z figlarnym uśmieszkiem i zbytnio nie analizujący tego, jak ich działania wpływają na innych – w zagranicznych serialach zdążyły odejść do lamusa i nie bez powodu.
Era antybohaterów się skończyła. Vince Gilligan nie współczuje już Walterowi White'owi i tworzy z Rheą Seehorn serial opowiadający o kimś, kto jest tak po prostu, w oczywisty sposób dobry. Betty Draper nie jest już czarnym charakterem w historii boga reklamy Dona Drapera. Hank Moody zestarzał się tak strasznie, że wielbienie go po latach, bez wspomnienia całego syfu, jaki się za nim ciągnął, nie jest już możliwe. Trendy w amerykańskiej telewizji się zmieniły i nic dziwnego, bo telewizja, nawet ta kostiumowa, stanowi odbicie przemian społecznych i stanu społeczeństwa tu i teraz. Kobiety w serialach przestały być fabularną przeszkodą na drodze wielkich mężczyzn, a i bycie dekadenckim d*pkiem od dawna już nie jest fajne. Choć fajnie czasem wrócić do najlepszych antybohaterskich seriali i znów je podziwiać, ale z innej perspektywy.
Podczas gdy trendy się w telewizji się zmieniły, społeczeństwo się zmieniło, nawet Jaskier zakocha się na serio i to od razu w chłopaku, bo twórcy uznali, że seryjny łamacz kobiecych serc w dzisiejszych czasach niekoniecznie ma rację bytu, Franek Czułkowski po uszy tkwi w tej dziaderskiej przeszłości, kiedy to wszystko wciąż jest cool. I trudno jest oceniać "Warszawiankę" bez tego bagażu i bez wrażenia, że bardzo dużo jest w niej – niewystarczająco zaktualizowanego – stanu umysłu jak z "Californication", zaś sam Czuły mocno podąża śladami Hanka Moody'ego, który z kolei był XXI-wieczną wariacją na temat Charlesa Bukowskiego (którą sam Bukowski zapewne by znienawidził).
Warszawianka, czyli zakochajcie się w Warszawie Czułego
Gdyby cofnąć się o dekadę, a najlepiej od razu dwie, zapomnieć o #MeToo i jednocześnie wyrzucić z głowy siedem sezonów "Californication" (od którego "Warszawianka" różni się tonem, klimatem i podejściem do życia, ale szkielet pozostał ten sam, do tego stopnia, że Czuły też ma prawie nastoletnią córkę i niemal identyczną relację z nią), serial SkyShowtime byłby absolutną rewelacją. W sześciu odcinkach, które widziałam, zostaje stworzony świat, jakiego w polskich serialach jeszcze nie było; świat oglądany oczami człowieka mającego wiele oblicz i żyjącego na swoich zasadach, tak jak wielu z nas by chciało. Bez stałej pracy, bez harmonogramu, bez kajdan w postaci zobowiązań i irytujących norm społecznych. Jak pokazuje już choćby końcówka pilota, Franek żyje z ułańską fantazją, a o ewentualne konsekwencje martwi się później.
"Warszawianka" bardzo sprawnie i, niech będzie, z czułością, buduje cegiełka po cegiełce swojego bohatera, tworząc rzeczywiście złożony portret faceta w średnim wieku, który ma całkiem spory bagaż życiowy, ale jakoś po drodze nie dojrzał. Franek jest więc kobieciarzem, wymieniającym swoje miłostki dosłownie co noc, ale to także lojalny przyjaciel dla wielu, wielu osób i autentycznie kochający ojciec (co nie znaczy, że dobry). Otaczają go zewsząd tabuny kobiet, z których część istnieje tylko po to, aby wskoczyć na pięć minut do jego łóżka i równie szybko z niego wylecieć, a część musi sobie z nim radzić na co dzień, traktując go jak jeszcze jedno dziecko w swoim życiu. Koniec końców jednak żadna nie ma w sobie dość siły, aby oprzeć się jego urokowi.
Odpowiedź na pytanie, ile jest we Franku totalnego d*pka, a ile autentycznego dzieciaka, nie należy wcale do prostych. Jego sposób widzenia świata, w którym czyste łobuzerstwo miesza się z romantyzmem, nihilizmem i hedonizmem, poznajemy dość dokładnie dzięki – fenomenalnie napisanym i to oczywiście nie przypadek, to Jakub Żulczyk – fragmentom z narracją w pierwszej osobie. I właśnie ta narracja, oferująca wgląd w głowę Franka bez żadnej cenzury, sprawia, że chcąc nie chcąc zakochujemy się w nim, tak jak wszyscy w serialu. Dodać przy tym należy, że Borys Szyc, z początku wydający się nieoczywistym kandydatem do roli playboya, który zaliczył pół Warszawy, naturalnie wchodzi w skórę Czułego, zapraszając nas do jego świata i uwiarygadniając wszystkie jego pomysły oraz sprawiając, że zawsze opowiemy się po jego stronie. Nawet kiedy Czuły spotyka dwa razy młodszą od siebie modelkę i wmawia sobie, że to miłość jego życia, wierzymy, że tak myśli. W połowie sezonu mamy ochotę kraść z nim konie, pić wódkę nad Wisłą i pożyczyć mu te wszystkie miliony, których potrzebuje.
Czysta magia, ten Franek – wszyscy przy nim wyglądają jak statyści, przewijający się przez jego pełne zakrętasów życie. A dodać wypada, że "Warszawianka" ma świetną obsadę, bo w rolach rodziców Czułego pojawiają się Jerzy Skolimowski i Krystyna Janda, na drugim planie są też obecni m.in. Piotr Polak ("The Office PL") jako najbliższy kumpel Franka, Ilona Ostrowska ("Ranczo") jako jego była żona, Milena Goździela ("Zakochani po uszy") jako córka, Maja Pankiewicz ("Moje córki krowy") jako bliska przyjaciółka, Marianna Zydek ("Druga połowa") jako charyzmatyczna kelnerka w knajpie Czułego czy wreszcie Zofia Wichłacz ("Rojst") jako jego nowa miłość i inspiracja. A to wciąż nie wszystkie znane twarze, jakie zobaczycie w "Warszawiance".
Warszawianka – czy warto oglądać serial SkyShowtime?
Podobnie jak w przypadku miniserialu "Ślepnąc od świateł", Jakub Żulczyk tyleż istotną, co kapryśną bohaterką swojej opowieści uczynił Warszawę. I to zupełnie inna Warszawa, ta śródmiejska, artystyczna, z klimatycznymi kamienicami (ach, mieszkać tak jak Czuły!), znajomymi knajpami, gdzie Franek zawsze dostanie piwo na krechę, tęczą na Zbawiksie. Z bardzo małą dawką korporacyjnej warszawki – pojawiającej się w pewnym momencie jako kontrapunkt dla Franka i na szczęście szybko znikającej – i bez wyścigu szczurów czy epatowania brzydotą, ale też bez udawania, że żyjemy w kolorowej pocztówce pośród mebli z Ikei. To Warszawa, którą łatwo pokochać, bardzo ludzka, przyjazna, atmosferyczna, choć nie raz, nie dwa dająca bohaterowi w kość. Ale czymże byłoby polskie "Californication" bez ambiwalentnego stosunku do miasta.
Obfitującemu w fantastyczne dialogi i monologi, mięsistemu scenariuszowi towarzyszy równie znakomita realizacja, o co zadbał reżyser Jacek Borcuch ("Słodki koniec dnia"). "Warszawianka" jest wspaniale nakręcona, pulsuje energią i przyjemną muzyką (utwór zamykający odcinki z wokalem Gaby Kulki będzie za wami długo chodził), przyciąga barwami i zatacza się o poranku razem ze swoim bohaterem, wciągając widza w nieustanne tango z życiem. A ponieważ Franek spełnia swój warszawski sen ze słowiańską fantazją i nie ma w sobie krzty cynizmu, z którym traktował wszystko i wszystkich Moody, nie da się go nie kochać z całym dobrodziejstwem inwentarza. Zwłaszcza że sprawy wydają się zmierzać w kierunku spektakularnego upadku.
I tu właśnie wracamy do początku, czyli pytania, czy po zmęczeniu wszystkimi Hankami Moodymi, Donami Draperami i Frankami Underwoodami tego świata, po szambie, które wylało się w epoce #MeToo, po sejsmicznych zmianach, jakie zaszły w serialach w ostatnich latach, rzeczywiście chcemy oglądać świat z perspektywy faceta, wymieniającego kobiety po jednym użyciu. Oczywiście, i Jakub Żulczyk, i sam Franek Czułkowski świetnie sobie zdają sprawę z niedojrzałości bohatera "Warszawianki". Przez cały 3. odcinek przewija się metafora z Piotrusiem Panem, aż nazbyt dobitnie wyjaśniająca widzowi, że tak, twórcy mają świadomość, co jest "nie tak" z Czułym i sam Czuły też nie jest tej świadomości pozbawiony. Ale on już taki jest i nie próbujmy go zmieniać. Nie bądźmy nudni i ograniczeni. Nie bądźmy jak drugi mąż jego byłej żony.
Dziesięć lat temu wskoczyłabym na tę karuzelę bez wahania i wychwalałabym tę romantyczną balladę o pisarzu, który prawie nic nie napisał, za to wszystko co powyżej i tysiąc innych rzeczy. Dziś pytam: a może by tak dodać jakiś współczesny twist? Jakąś sugestię, że to nie jest scenariusz, który leżał w szufladzie od czasów, kiedy branżą rozrywkową rządzili dziadersi i tylko dziadersi, by dopiero teraz doczekać się realizacji? Bo samo to, że Czuły czasem przyjaźnie spojrzy na jakąś tęczę albo powie wprost, że nie życzy córce takiego gościa jak on (Hank Moody też to powtarzał), to po prostu za mało.