"Jack Ryan" w 4. sezonie awansował, ale wciąż zmaga się ze starymi problemami – recenzja
Mateusz Piesowicz
1 lipca 2023, 14:02
"Jack Ryan" (Fot. Amazon Prime Video)
Stęsknieni politycznych intryg, międzynarodowych spisków i widowiskowej akcji? "Jack Ryan" wraca z ostatnim sezonem i jak zawsze robi to, co potrafi najlepiej. Z jakim skutkiem?
Stęsknieni politycznych intryg, międzynarodowych spisków i widowiskowej akcji? "Jack Ryan" wraca z ostatnim sezonem i jak zawsze robi to, co potrafi najlepiej. Z jakim skutkiem?
Zaczynamy w niezbyt przyjemnych okolicznościach w Mjanmie. Szybki skok i już jesteśmy w Nigerii, żeby obserwować akcję dobrze wyszkolonych komandosów. Kolejny przystanek to Waszyngton, ale nie zabawimy tam długo, bo czeka nas jeszcze wycieczka do Meksyku. I tak w kółko przez dwie godziny. Już po tym wstępie można się zorientować, z czym mamy do czynienia. W końcu "Jack Ryan" wręcz uwielbia fundować nam wycieczki z jednego końca świata na drugi.
Jack Ryan wyrusza na swoją ostatnią misję w 4. sezonie
Początek 4. sezonu serialu Amazona (dwa pierwsze odcinki są już dostępne w serwisie Prime Video) jest dokładnie tym, czego należało się spodziewać. Bez ani chwili zwłoki jesteśmy zatem wrzuceni w sam środek skomplikowanej intrygi o globalnym zasięgu, początkowo nie wiedząc jeszcze, w jaki sposób łączą się birmańska triada, meksykański kartel narkotykowy i amerykańscy agenci, ale spokojnie, im dalej, tym bardziej wszystko będzie stawać się jasne. Zarówno dla widzów, jak i dla Jacka (John Krasinski), który po tym, jak ostatnio zapobiegł nuklearnej katastrofie, doczekał się awansu i nawet swego rodzaju bohaterskiego statusu.
Ten na nic mu się jednak nie przyda, gdy jako wicedyrektor CIA stanie przed senacką komisją, musząc tłumaczyć się z operacji, które zostały usankcjonowane jeszcze za czasów poprzedniego szefostwa, jednak dziś stanowią problem dla zarządzanej przez Jacka i Elizabeth Wright (Betty Gabriel) agencji. Jak duży, to dopiero wychodzi na jaw, dość powiedzieć, że korzenie tej sprawy sięgają naprawdę głęboko, każąc naszemu bohaterowi nie tylko nikomu nie ufać, ale też kwestionować nienaruszalność instytucji, której jest lojalny aż do bólu.
Fabularnie nie mamy więc do czynienia z żadną rewolucją. Wręcz przeciwnie, można powiedzieć, że "Jack Ryan" wraca do korzeni, stawiając na wielowarstwową intrygę kosztem intensywnej akcji (przynajmniej na razie). Po wypełnionym tego typu atrakcjami 3. sezonie jest to zmiana całkiem pożądana i tylko patrzeć, w jakim kierunku pójdą twórcy dalej. Z pewnością jednak punkt wyjścia dla historii, która ma zamknąć cały serial, wygląda obiecująco.
Jack Ryan tym razem nie jest sam przeciwko wszystkim
A przecież samego faktu, że oglądamy ostatni już sezon, nie da się zamieść pod dywan i trzeba się do niego jakoś odnieść. Po tym, co do tej pory zobaczyłem, mam wrażenie, że twórcy obrali właściwą ścieżkę, stawiając na intrygę grubą, ale nie zbyt grubą i unikając wpadnięcia w pułapkę ciągłego podbijania stawek. Co jeszcze istotniejsze, tytułowy bohater wydaje się również w większym stopniu obiektem ich zainteresowania niż dotychczas. Efekt tego taki, że Jack nie jest już tylko centralną postacią wypełnionej akcją fabuły, ale jest też solidnie w tej fabule osadzony. Choćby za sprawą swojej wiary w agencję i "świętoszkowatości", którą będzie musiał skonfrontować z brutalną rzeczywistością.
Na plus trzeba również twórcom policzyć, że tym razem dali Jackowi sensowne towarzystwo, które nie ogranicza się tylko do Jamesa Greera (Wendell Pierce). Ten rzecz jasna nadal stanowi ważne oparcie dla głównego bohatera, ale dostał też własny, póki co schematyczny wątek rodzinny. Znane towarzystwo uzupełnia jeszcze Mike November (Michael Kelly), a także niewidziana od 1. sezonu Cathy Mueller (Abbie Cornish), która najwyraźniej będzie powiązana z nigeryjską częścią historii. Naprawdę ciekawie robi się jednak, gdy do gry wkracza niejaki Domingo Chavez (Michael Peña, "Narcos: Meksyk"), którego kojarzyć możecie nie tylko jako postać znaną z książek Toma Clancy'ego, ale też bohatera, który ma być centralną postacią planowanego spin-offu. Jego roli dla tej historii nie sposób więc przecenić.
Dysponując materiałem z początku sezonu, z pewnością można stwierdzić, że między Chavezem a Ryanem są duże podobieństwa – w końcu jeden i drugi są w stu procentach oddani CIA. Różnica polega na tym, że o ile Ryan odchodził od reguł i rozkazów, gdy uważał, że to konieczne, Chavez bezwzględnie się ich trzymał, co teraz odbija mu się czkawką. Jako sojusznik jest zatem na ten moment nieco niepewny, ale już teraz widać, że on i Jack mogą stanowić naprawdę dobry duet. Zwłaszcza że Michael Peña wypada wiarygodnie jako chłodny profesjonalista, który nagle znajduje się po drugiej stronie barykady.
Jack Ryan, czyli serial, w którym nic się nie zmienia
Wynika z tego wszystkiego tyle, że choć "Jack Ryan" bynajmniej nie stawia reguł gatunku na głowie, 4. sezon wręcz zyskuje na tym, że twórcy się ich trzymają. Dzięki temu możemy bowiem oglądać historię szpiegowską w starym stylu, nie otrzymując co prawda fajerwerków, ale solidnie opakowaną, trzymającą się ziemi, paranoiczną fabułę. Mało? Wbrew pozorom niekoniecznie i wcale nie wydaje się, żeby mimo bliskiego końca serial Carltona Cuse'a i Grahama Rolanda miał oddać palmę pierwszeństwa choćby szeroko reklamowanej "Cytadeli".
Jasne, pociąga o za sobą równie wiele wad, co zalet. Tam gdzie jedni zobaczą umiejętne ogrywanie typowych gatunkowych motywów, inni dojrzą więc nudne mielenie schematów oparte na generycznych, sztucznie brzmiących dialogach. To samo z nowymi postaciami – dla niektórych mogą wydać się interesujące, pozostali zobaczą w nich z kolei zlepek cech, w których trudno dostrzec coś wyjątkowego czy choćby w niewielkim stopniu emocjonującego (jak np. należący do triady, ale też bardzo dbający o własną rodzinę Chao Fah, w którego wciela się Louis Ozawa, "Hunters").
Wszyscy będą mieli po części rację, tak samo jak mieli ją przy okazji poprzednich serii, bo "Jack Ryan" absolutnie nie należy do seriali, w których na przestrzeni lat coś by się zmieniało. Nie, tu jest stabilnie i jakkolwiek na to patrzeć, wciąż co najmniej nieźle. Czy to wystarczy, żebyśmy tę serię na dłużej zapamiętali? Myślę, że tak. Przynajmniej do czasu, aż ekrany nawiedzi kolejne wcielenie dr. Ryana. A póki co warto się zwyczajnie cieszyć tym aktualnym, tym bardziej, że John Krasinski zrósł się z rolą i pożegnać go wcale nie będzie tak łatwo. Pozostaje trzymać kciuki, żeby twórcy nam to rozstanie osłodzili.