"Banshee" (1×01): Nowy szeryf w miasteczku
Marta Wawrzyn
15 stycznia 2013, 21:03
Pilot nowego serialu Alana Balla, "Banshee", nie jest wielkim dziełem. Ale fanów tarantinowskich klimatów jak najbardziej powinien ucieszyć.
Pilot nowego serialu Alana Balla, "Banshee", nie jest wielkim dziełem. Ale fanów tarantinowskich klimatów jak najbardziej powinien ucieszyć.
Facet wychodzi z więzienia. Przechodzi przez bramę, idzie, idzie, trafia do baru, zaznajamia się na zapleczu z kelnerką, kradnie auto, jedzie do Nowego Jorku. Wpada do znajomego, drag queen o imieniu Job (Hoon Lee), oficjalnie prowadzącego salon piękności, a nieoficjalnie zajmującego się hackingiem. Na powitanie robi mu rozwałkę, ale potem już zachowuje się w miarę rozsądnie. Kiedy wychodzi z tego dziwnego przybytku, już na niego czekają. Miasto staje się areną szalonych pościgów i innych zdrowo przegiętych scen (widzieliście w jakimś serialu taką scenę, jak ta z przewróconym autobusem? Cudeńko!), prezentujących się bardzo klimatycznie dzięki "ciepłemu" filtrowi.
O naszym nowym znajomym nieznajomym (w głównej roli Anthony Starr), który ostatnie 15 lat spędził za kratkami, nie zapomnieli bowiem dawni wrogowie, ludzie o wyjątkowo brzydkich mordach. On jednak ma w nosie to wszystko, niestraszny mu jest nawet okrutny ukraiński mafioso, zwany Panem Królikiem (Ben Cross), którego kiedyś okradł. On tylko chce do pewnego małego miasteczka, gdzie zamieszkała jego dawna miłość, niegdyś jego partnerka w przestępczej działalności, obecnie kura domowa i małżonka porządnego nudziarza, Carrie (Ivana Milicevic).
Po drodze do tej pożądanej kropki na mapie, Banshee w stanie Pensylwania, spotyka przyszłego szeryfa miasteczka. Szeryf przypadkiem ginie, a potem wygodnych przypadków jest jeszcze więcej. Nasz znajomy nieznajomy przejmuje jego gwiazdę i od tego czasu jest Lucasem Hoodem. I przybywa do tego swojego małego miasteczka, samotny, ponury i z gwiazdą szeryfa, jak w jakimś starym westernie.
Klisza na kliszy i kliszą pogania? Oczywiście! Co gorsza, sam główny bohater "Banshee" po obejrzeniu pilota nie wydaje mi się gościem, któremu chciałabym kibicować. Nie wydaje mi się nawet gościem, którego rozpoznałabym na ulicy. Ot, typowy osiłek z problemami, jakie tylko typowy osiłek może mieć.
Ale to nie ma znaczenia. Nowy serial Alana Balla od pierwszej minuty czaruje grindhouse'owym klimatem, który sprawił, że jako wielbicielka porządnych filmów klasy C patrzyłam z zachwytem na wszystko, co mi serwowali. A serwowali seks – normalny, dziwaczny, przypadkowy itd. Alan Ball lubi pokazywać seks. Serwowali przemoc – normalną, dziwaczną, potrzebną, niepotrzebną itd. Serwowali szalone dewiacje i fantastyczny czarny humor, porządną rockową muzykę i przykurzone zdjęcia. Serwowali kicz i groteskę, przerysowanych bohaterów i powolne dialogi, prowadzone w absurdalnych okolicznościach. Serwowali wszystko, co lubię, i w dodatku bez żadnych ograniczeń.
I tu dochodzimy do sedna problemu. Na temat "Banshee" przeczytałam w sieci sporo negatywnych opinii, które nie są dla mnie wielkim zaskoczeniem. Niektórzy z nas spodziewali się kolejnego wielkiego serialu Alana Balla, a dostali jakiś dziwny miks oklepanych schematów. Inni generalnie nie przepadają za bezsensowną przemocą i cyckami wtykanymi tam, gdzie się tylko da. Jeszcze inni liczyli… nie wiem już sama, na co jeszcze mogliście liczyć.
Rozumiem, że nie wszystkim ten styl musi odpowiadać, ale ja "Banshee" kupuję na razie bez większych zastrzeżeń. Kupuję, bo kocham filmy Quentina Tarantino i wszelkie podobne zabawy formą, nawet jeśli są w widoczny sposób słabsze od dzieł Mistrza.
Serial potencjał niewątpliwie ma. Jest tu prosta historia, którą można rozwijać w dowolnych kierunkach. Główny bohater ma w Banshee absolutnie zarąbistego przeciwnika – Kaia Proctora (Ulrich Thomsen), dawnego członka społeczności Amiszów, który zamienił skromne życie na gangsterkę, ale wyraźnie brakuje mu porządnych dziewcząt w czepkach. Dodatkowo możemy liczyć na mafię ścigającą naszego nieznajomego przestępcę aka szeryfa Hooda oraz na jego kolegę, nowojorskiego geja, właściciela wybuchowego naszyjnika.
Jeśli twórcom wystarczy fantazji, żeby przemielić to wszystko i wypluć coś naprawdę szalonego, może wyjść z tego serialowe "Pulp Fiction".