"Fringe" (5×12-13): Słodko-gorzki finał
Andrzej Mandel
19 stycznia 2013, 19:09
Finał "Fringe" przekroczył moje oczekiwania. Były emocje, była akcja, było wszystko. A najważniejsze wątki się wyjaśniły. Niewątpliwie było to zakończenie, na jakie "Fringe" zasłużyło. Spoilery.
Finał "Fringe" przekroczył moje oczekiwania. Były emocje, była akcja, było wszystko. A najważniejsze wątki się wyjaśniły. Niewątpliwie było to zakończenie, na jakie "Fringe" zasłużyło. Spoilery.
Na finałowe odcinki "Fringe" – "Liberty" oraz "An Enemy of Fate" – czekałem tak niecierpliwie, że okazją z nieba był fakt, że i tak spędziłem noc przed ekranem. W efekcie obejrzałem go "na żywo". No, prawie.
Twórcy nie zawiedli – to były bardzo emocjonujące odcinki, w których akcja przeplatała się z wyjaśniającymi wszystko co trzeba rozmowami. Wiele dowiedzieliśmy się o Obserwatorach znanych nam z poprzednich serii. Co więcej, wreszcie bez przesadnej łopatologii, dostaliśmy też zgrabną opowieść o poświęceniu i przeznaczeniu. A wisienką na torcie była wizyta w równoległym wszechświecie.
Nie chcąc odbierać Wam przyjemności oglądania, nie zamierzam pisać zbyt wiele o treści odcinków. Grunt, że dostaniecie w nich wszystko to, za co lubiliście "Fringe". Łącznie z Walterem w roli dr. Frankensteina, choć z nieco przytępionymi pazurami. Na dokładkę dostaniecie przekrój przez ładnych kilka zdarzeń typu "fringe", które były całkiem skuteczną dywersją.
Bardzo mnie również usatysfakcjonował fakt, że "Liberty" był odcinkiem, w którym pierwsze skrzypce grała Anna Torv, a "An Enemy of Fate" dał pole do popisu Johnowi Noble'owi i Michaelowi Ceverisowi. Jako asysta wystąpił Joshua Jackson. Swoją drogą – nigdy nie zrozumiem, czemu John Noble nie dostał żadnej nagrody za swoją grę w "Fringe".
Jeszcze jeden wyraz zachwytu należy się za to, że pewne rzeczy skończyły się inaczej niż podejrzewałem, że się skończą. Twórcy zręcznie robili drobne przewrotki, dzięki którym zabawa była jeszcze lepsza. No i jeszcze to, co zrobiła Olivia na koniec, było na pewno mocnym (wręcz wgniatającym ;)) akcentem.
To, co mnie ucieszyło najbardziej, to wizyta w równoległym wszechświecie. Od jakiegoś już czasu było niemal oczywiste, że twórcy nas jeszcze raz tam zaprowadzą i bałem się, że będzie nieco sentymentalnie. Trochę było, ale akurat tyle, ile trzeba. Za to była przyjemna aluzja i podpowiadam, że warto czasem obserwować paski w serwisach informacyjnych.
Również samo zakończenie nie było tak słodkie, jak to czasami bywa. Podobnie jak w "Chucku" (wiem, nie porównywać, no ale przecież) zakończenie było trochę szczęśliwe, trochę gorzkie. I to właśnie sprawia, że mój szacunek do twórców "Fringe" jeszcze wzrósł. Lubię, gdy nie idą na łatwiznę.
Jestem pewien, że będziecie dobrze bawić się, oglądając ostatnie odcinki "Fringe". Pożegnanie z serialem było takie, jak obiecywano – pełne emocji, nie takie znów słodkie, ale na pewno satysfakcjonujące.
Właśnie tak seriale powinny się kończyć. Tak, by mimo satysfakcji było szkoda, że to już koniec.