Kity tygodnia: "HIMYM", "Revenge", "Mentalista", "Supernatural", "Californication"
Redakcja
20 stycznia 2013, 16:47
"Mentalista" (5×12 – "Little Red Corvette")
Andrzej Mandel: Zadziwiający odcinek pełen świetnych scen, napięcia i wgniatający fotel, a równocześnie straszny kit. Nie rozumiem, jak można było zepsuć tak fantastyczny wątek, jakim była postać Volkera. Zamiast rozciągnąć go na wiele odcinków (np. do finału 5. sezonu), twórcy rozstali się z postacią psychopatycznego biznesmena już w jego trzecim "występie". W efekcie będzie dla nas zagadką, jak planujący wszystko na zimno facet mógł tak łatwo dać się podejść kilkoma tekstami (cóż, że celnymi) Patricka.
Choć nie mogłem oderwać się od ekranu, to nie mam wątpliwości – kit.
Agnieszka Jędrzejczyk: No i stało się, świetna passa 5. sezonu "Mentalisty" zakończyła się bolesnym upadkiem prawie na samo dno. Zniszczenie tak pięknego i wciągającego wątku, jakim było śledztwo Lisbon i postać Volkera, w tak prostacki, zupełnie niewiarygodny sposób, wykracza poza moje pojmowanie. Zmanipulowanie przez Patricka jeszcze zrozumiem, bo w końcu to Patrick, ale nie potrafię pogodzić się z myślą, że morderczemu biznesmenowi nagle uwidziało się robić wszystko niedbale i pośpiesznie. Runął cały misternie budowany urok tej postaci i można już spokojnie zapomnieć o wszelkich komplikacjach, jakie mógł wprowadzić w życie Lisbon. Strasznie, okropnie mi tego wątku szkoda. Mogło być tak pięknie…
"How I Met Your Mother" (8×13 – "Band or DJ?")
Paweł Rybicki: Mały Marvin srający konfetti z kupki na swoich rodziców – to jedyne, co zapamiętałem z ostatniego odcinka "HIMYM". Poza tym były jeszcze chyba jakieś przygody Robin ze swoim ojcem przechodzącym kryzys wieku późnośredniego i lamentujący Ted (chyba nadal zakochany w Robin), ale przecież nie miało to znaczenia – fabuła w tym sitcomie jest przecież coraz bardziej pretekstowa. Aktorzy snują się po planie, wygłaszając nieśmieszne i coraz bardziej koszarowe żarty. W dodatku całość stacza się w stronę soap opery i to takiej najgorszego sortu.
Przeraża mnie myśl o tym, że do końca 8. sezonu jeszcze daleko, a zapowiedziano także dziewiąty. Coraz większą zagadką jest dla mnie, czemu ludzie to w ogóle jeszcze oglądają.
Marta Wawrzyn: A czemu my to jeszcze oglądamy? Bo chcemy dowiedzieć się, jak Ted poznał tę cholerną matkę! Chcemy zobaczyć kawałek jej nosa, torebki, pukiel włosów choćby. A poza tym pewnie wszyscy doszliśmy do logicznego wniosku, że skoro straciliśmy już kilkadziesiąt godzin na ten serial, dodatkowe kilkanaście wiele już nie zmieni.
Dramatyczne wydarzenia, takie jak konieczność proszenia ojca Robin o jej rękę (ponad 30-letniej kobiety, która od dawna mieszka i utrzymuje się sama!), są w "HIMYM" coraz bardziej wydumane. Tak jak kolejne przegięte kryzysy wieku średniego rodziców głównych bohaterów. Z kolei Ted upierający się przy DJ-u/swojej miłości do Robin wypadł jak denerwujące dziecko. Naprawdę, dajmy już temu spokój, on i Robin dawno powinni być zamkniętym rozdziałem.
Jeśli twórcy myślą, że kiedy nazwą kupę konfetti, to przestanie ona być kupą, grubo się mylą.
"Last Resort" (1×12 – "The Pointy End of the Spear")
Michał Kolanko: Ostatni odcinek przed finałem serialu stanowi idealny dowód na to, dlaczego decyzja o jego skasowaniu była słuszna. W tym odcinku nie dzieje się praktycznie nic. Główni bohaterowie rozmawiają, przechadzają się rozmawiając, piją i rozmawiają, stoją i rozmawiają. Jedyna akcja – jeśli można tak to nazwać – dzieje się w Waszyngtonie, gdy musimy oglądać jedną z najbardziej nielogicznych prób zamachu stanu w historii telewizji. Na wyspie z logiką nie jest wcale lepiej. "Last Resort" szybko i nieubłaganie zmierza na dno.
Marta Wawrzyn: No właśnie działo się całkiem sporo – mieliśmy przecież dwa niedoszłe przewroty, jeden na wyspie, drugi w Waszyngtonie. A jednak nie mogłam oprzeć się, by nie przysnąć na moment. "Last Resort" miało szansę być rasowym thrillerem w stylu Clancy'ego, stało się nieznośną telenowelą z nietypowymi jak na telenowelę bohaterami, dziejącą się w pięknych okolicznościach przyrody. Przykro to mówić przed finałem – ale znów twórcom nie udało się mnie zaskoczyć, choć przecież wydarzenia były dość dramatyczne i mające wywołać emocje. Dobrze, że został jeszcze tylko jeden odcinek.
"Hawaii Five-0" (3×12 – "Kapu"/"Forbidden")
Agnieszka Jędrzejczyk: Trzy rzeczy: nudne śledztwo, w którym pomaga wyciągnięty z kosmosu bratanek Danny'ego; skopany wizerunek Sang Mina, który zamiast dostarczyć tradycyjnej dawki humoru postanowił zapłakać nad swoim losem; kolejny brak Catherine wraz z kolejnym minimalnym wykorzystaniem Maxa. Nie wiem, co się stało z tym serialem i gdzie podziała się cała jego magia, ale to nie jest "Hawaii Five-0", którego szukam. Fakt, że do odcinka postanowiono wprowadzić innowację, w której widzowie mogli zdecydować o wyborze mordercy, absolutnie w niczym mu nie pomaga. Chcę mój serial z powrotem…
Bartosz Wieremiej: Podobno pierwszy taki projekt w telewizji i najsłabszy odcinek 3. sezonu. "Kapu" zabiła marna sprawa tygodnia, wizyta Sang Mina (Will Yun Lee) i scenarzyści, którzy zamiast jednego naciąganego zakończenia przygotowali aż trzy. Do tego jeszcze kuzyn Danny'ego (Scott Caan), Eric (Andrew Lawrence), który zaszczycił nasze ekrany swą zacną, przewidywalnie nudną i zagubioną osobą. Ech, to były straszne 43 minuty.
I owszem, może interaktywna telewizja w tej formie ma jeszcze przyszłość… Po ponownym zastanowieniu, oby nie.
"Californication" (6×01 – "The Unforgiven")
Michał Kolanko: Powrót Hanka Moody'ego nie można zaliczyć do udanych. "Californication" jest nie tylko obrzydliwy ale i mało zabawny. Wydaje się, że w takiej formie formuła serialu ostatecznie się wypaliła. Nie ma nic oryginalnego, nic świeżego w pierwszym odcinku nowego sezonu. Są tylko niesmaczne żarty i wyświechtane zagrania. Nie ma nic z wdzięku, którego było pełno w "Californication" w pierwszych sezonach. Moody jako alkoholik nie jest ani sympatyczny, ani nie budzi litości. Jest po prostu obojętny dla widza. Po tym rozczarowującym starcie może być już tylko lepiej.
"Suits" (2×11 – "Blind-Sided")
Mateusz Madejski: Jeden z najgorszych odcinków "Suits". Główny bohater, Mike, często dramatyzował i miewał problemy, ale teraz został przedstawiony wręcz jako chłopiec w krótkich spodenkach. Do tego jeszcze oglądaliśmy serie romansów, które nie mogą się rozkręcić. Nie to oglądałem w poprzednich odcinkach "Suits" i nie to chciałem oglądać teraz. W tym odcinku broniły się chyba tylko świetne zdjęcia Manhattanu. No ale je przecież widzieliśmy już w setkach innych filmów i seriali.
"Revenge" (2×11 – "Sabotage")
Marta Wawrzyn: Nie potrafię pojąć, czemu twórcy "Revenge" wciąż uparcie idą drogą ku samozagładzie. W korporacyjnej intrydze, w której nie wiadomo do końca, o co chodzi, nie ma niczego atrakcyjnego dla widza. Ani niczego zaskakującego – czy kogoś zdziwiła ostatnia scena z Padmą? Chyba tylko Nolana zdziwi, bo jakiś fatalny scenarzysta każe mu się zdziwić. Trudno też emocjonować się wydumanymi problemami baru i rodziny Jacka.
Jedynym promykiem nadziei na przyszłość jest to, co dzieje się pomiędzy Emily i Danielem. W jakim stopniu to dla niej gra, w jakim powrót do związku, w którym wcale jej nie było tak źle? Zwykłe emocje zwykłej dziewczyny, która postanowiła podporządkować swoje szczęście zemście – o to kiedyś w "Revenge" chodziło i nie mam nic przeciwko temu, byśmy do tego wrócili. I proszę, zabierzcie tego nudnego, sztywnego Aidena razem z jego przewidywalną historią! Proszę.
"Kości" (8×10 – "The Diamond in the Rough")
Andrzej Mandel: Świetny niegdyś procedural powoli zmienia się w soap operę z drętwymi dialogami. Owszem, było kilka fajnych scen (choćby ta, w której Sweets stwierdza radośnie, że Booth był żigolakiem), ale ogólne wrażenie jest fatalne – nudne dialogi, wydumane problemy, sztuczność. Nadal nie wiem, kto zabił (musiałem zasnąć), ale kompletnie mnie to nie interesuje. Dobrze, że powrót był dwugodzinny i odcinek 8×11 był lepszy.
"Supernatural" (8×10) – "Torn and Frayed")
Bartosz Wieremiej: Miałem nadzieję zachwycić się "Torn and Frayed". Serio, przecież zwiastun wyglądał tak dobrze. Niestety nadmiar optymizmu szkodzi prawie tak bardzo, jak męczyło oglądanie tego odcinka.
Owszem, pojawiło się kilka ważnych informacji, Castiel (Misha Collins) w roli posłusznej pacynki wypadł co najmniej intrygująco, a Mark Sheppard był jak zwykle świetny. Cóż z tego, skoro wszystko zostało zakryte zbiorowym jęczeniem braci Winchesterów i deprymującym zakończeniem jednej z najgłupszych telewizyjnych historii miłosnych. Tak na marginesie, już nawet pastwienie się nad kolejnymi odcinkami serialu zaczyna robić się nudne.