"Legit" (1×01): Słodki drań z Australii
Marta Wawrzyn
22 stycznia 2013, 21:03
Jeśli podoba Wam się "Louie", prawdopodobnie polubicie też "Legit". Tu ton nadaje Jim Jefferies, rozbrajający w swoim nieokrzesaniu Australijczyk.
Jeśli podoba Wam się "Louie", prawdopodobnie polubicie też "Legit". Tu ton nadaje Jim Jefferies, rozbrajający w swoim nieokrzesaniu Australijczyk.
Jim Jefferies to australijski komik, którego zna pewnie tylko garstka z nas. Ja zaliczam się do tych, którzy nie mieli za wiele do czynienia z jego dotychczasową twórczością. Lecz muszę przyznać, że jego serialowe alter ego polubiłam od razu, od pierwszej minuty, w której prowadzi ze swoim kolegą, Steve'em (Dan Bakkedahl), nieco idiotyczną rozmowę o posiadaniu dziecka, ale bez żony i bez jakichkolwiek niedogodności, które z posiadaniem dziecka się wiążą. Rozmowy zmuszona jest wysłuchać urzędniczka ds. imigracji, na której ręce Jim składa ważny dokument. I oczywiście nie podoba jej się ta rozmowa. Steve'owi też nie.
Mimo to Steve wciąż jest kumplem Australijczyka – i mam przeczucie, że widzowie też będą chcieli zostać jego kumplami. Jim na pierwszy rzut oka wydaje egoistyczny, nieco wulgarny i nieokrzesany, ale na szczęście, jak ogry i cebula, ma wiele warstw. To prawda, czasem gada jak typowa męska świnia. Ale jeśli chce, to potrafi być ciepłym, kochanym człowiekiem. A przede wszystkim do perfekcji opanował pozowanie na zawadiackiego małego chłopca, który napsocił i myśli, że jeśli uśmiechnie się, to problem zniknie. Ostatnia scena, z policjantem, pokazuje, że czasem to faktycznie tak działa.
Fabuła pilota "Legit" skupia się wokół wyprawy do burdelu. Ale nie takiej zwyczajnej, o nie! Jest to jedna z najszlachetniejszych wypraw do burdelu w historii telewizji, a kto wie, może i w dziejach świata. Brat Steve'a, Billy (DJ Qualls), jest ciężko chory. Cierpi na zanik mięśni, co w praktyce oznacza brak normalnego życia. Leży w szpitalu i czeka, aż ktoś go rozdziewiczy. Bycie 30-letnim prawiczkiem coraz mniej mu się podoba. Co gorsza, zaczyna myśleć, że przyjdzie mu umrzeć, nie zaznawszy seksu z kobietą.
I tak zaczyna się przygoda, oglądając którą momentami możemy poczuć się odrobinę zażenowani, przede wszystkim jednak śmiejemy się i wzruszamy wraz z Jimem, Billym i paniami, potrafiącymi dać człowiekowi wiele radości. Między wierszami Jefferies przemyca wiele mądrości i zahacza o tak wielkie tematy, jak godność człowieka.
W tym miejscu należy powiedzieć jedno: "Legit" nie serialem dla małych dziewczynek. Nie jest to też serial dla tych, którzy krzywią się, słysząc przekleństwa czy rubaszne żarty z ekranu. Jim Jefferies ma swój specyficzny styl, który nie każdemu przypadnie do gustu. Nie jest grzeczny ani poprawny politycznie. Nie boi się rzucić mięsem. Gada jak drobny cwaniaczek, ale z drugiej strony zachowaniem udowadnia, że nie należy sądzić książki po okładce. A przede wszystkim rozbraja, na każdym kroku rozbraja mnie i wywołuje salwy śmiechu. I potrafi zaskoczyć świetnie napisanymi tekstami, które normalnie nie padłyby w sytuacjach pokazanych w serialu.
"Legit" balansuje na krawędzi dobrego smaku, jednak czyni to z takim wdziękiem, że nie ma powodu martwić się o przyszłość tej produkcji. Po obejrzeniu pilota z czystym sumieniem daję Jefferiesowi szkolną czwórkę, licząc na więcej, jeszcze więcej, dużo więcej. Jeśli nie powinie mu się noga, za rok albo dwa będzie zdobywał najważniejsze nagrody, jak Louis C.K.