"Twisted Metal" to pokręcona, wybuchowa i krwawa ekranizacja popularnej gry – recenzja serialu
Mateusz Piesowicz
6 września 2023, 16:02
"Twisted Metal" (Fot. Peacock)
Macie ochotę na kolejną wycieczkę przez postapokaliptyczną Amerykę? Przygotujcie się zatem na mocne wrażenia, których w "Twisted Metal" nie brakuje. A czy serial oferuje coś poza nimi?
Macie ochotę na kolejną wycieczkę przez postapokaliptyczną Amerykę? Przygotujcie się zatem na mocne wrażenia, których w "Twisted Metal" nie brakuje. A czy serial oferuje coś poza nimi?
Samochodowa gra akcji, w której kierując uzbrojonym pojazdem, gracz staje do walki z szeregiem zasiadających za kierownicami równie niebezpiecznych maszyn przeciwników. W tym jednozdaniowym opisie zawiera się w gruncie rzeczy wszystko, co najważniejsze w "Twisted Metal". Ta mająca już blisko trzydzieści lat na karku seria gier wideo to bez wątpienia tytuł, który można nazwać kultowym. Ale czy tę jakość i markę da się przenieść z jednej platformy na drugą? Zwłaszcza gdy walory fabularne to ostatnie, z czym dany tytuł może się kojarzyć?
Twisted Metal – serial na podstawie kultowych gier wideo
Na to pytanie musieli odpowiedzieć sobie Rhett Reese, Paul Wernick (scenarzyści "Deadpoola" i "Zombieland") i Michael Jonathan Smith ("Cobra Kai") – twórcy serialowej ekranizacji, stający przed zadaniem przeniesienia konsolowej rozwałki na mały ekran. Zadaniem z jednej strony ułatwionym, bo nikt nie oczekiwał od nich scenariuszowych cudów, ale z drugiej podchwytliwym. Bo jak właściwie się do niego zabrać, tak żeby widzowie dobrze się bawili, a gracze byli usatysfakcjonowani?
Odpowiedź udzielana przez 10-odcinkowy "Twisted Metal" (całość jest już dostępna na HBO Max) jest prosta – niczego nie komplikować. Ten cel przyświeca twórcom od samego początku serialu, który rzuca nas do jakże oryginalnego postapokaliptycznego świata, gdzie ludzie kryją się w otoczonych murami miastach, podczas gdy reszta jest rządzonym przez bezprawie pustkowiem.
Po nim właśnie przemieszcza się niejaki John Doe (Anthony Mackie, "Falcon i Zimowy żołnierz"), zarabiający na życie jako kurier (czy jak wolicie "mleczarz") przewożący paczki między poszczególnymi ośrodkami. Jak się domyślacie, robota do najbezpieczniejszych nie należy, ale nasz bohater, uzbrojony w urok osobisty i niewyparzoną gębę, a przede wszystkim równie szybki, co zabójczy samochód pieszczotliwie zwany Evelyn, jakoś daje sobie radę.
Wszystko się zmienia, gdy otrzymuje najtrudniejsze zlecenie z dotychczasowych, musząc przejechać trasę z San Francisco do Chicago, odebrać przesyłkę i wrócić z nią w jednym kawałku. Piekielnie ryzykowne, a do tego ograniczone czasowo, ale nagroda w postaci zapewnionej spokojnej przyszłości jest kusząca. Na tyle, że John podejmuje się zadania, ruszając w pełną niebezpieczeństw wyprawę.
Twisted Metal, czyli banalne postapo klasy B
Pod względem fabularnym "Twisted Metal" jest więc prosty jak konstrukcja cepa. Kolejne odcinki to kolejne etapy podróży, podczas których nasz bohater spotyka całą gromadę mniej i bardziej groźnych cudaków, musząc jednocześnie walczyć o przetrwanie w niegościnnym środowisku. Rzecz jasna nie może być przy tym całkiem sam, więc szybko dołącza do niego milcząca złodziejka Quiet (Stephanie Beatriz, "Brooklyn 9-9"), a my śledzimy drogę tej dwójki przez zdewastowane Stany Zjednoczone.
Najczęściej serial trzyma się najprostszego schematu, czyli przechodzenia z punktu A do punktu B i zaliczania kolejnych celów. Bywa to wprawdzie czasem zakłócane (np. żeby zobaczyć, co słychać u innych bohaterów), ale nigdy na tyle, żeby stracić z oczu główną misję, do której prowadzą te mniejsze i poboczne. Ot, tak samo jak w każdej, mało skomplikowanej fabularnie grze.
Wszystko to sprawia, że historia opowiadana w serialu jest w rzeczywistości kompletnie pretekstowa (żeby nie użyć mocniejszych słów), co widać i czuć tu na każdym kroku. Podróż i jej cel nie mają absolutnie żadnego znaczenia, liczy się tylko, żeby było szybko, krwawo i żeby widz czuł się jak w pokręconym wesołym miasteczku. Tu zwariowany klaun, tam szeryf z piekła rodem, jeszcze gdzie indziej nakoksowany kaznodzieja. Karuzela w ruch i lecimy!
Czy zapewnia to frajdę? Skłamałbym, mówiąc, że ani przez moment nie dałem się w tę zabawę wciągnąć. Jasne, wszystko jest kompletnie przerysowane, stawki nieodczuwalne, a bohaterowie karykaturalni. Momentami można się jednak przy "Twisted Metal" poczuć jak podczas seansu filmu klasy B, gdzie im gorzej, tym lepiej. Szkoda tylko, że wyłącznie momentami.
Twisted Metal to momenty, które giną w tandetnej całości
Przez większość czasu serial jest bowiem mocno tandetną rozrywką, w której brakuje krzty wyrafinowania. Za wysokie oczekiwania? Wierzcie mi, że nie miałem ich w ogóle, licząc jedynie na to, że w miarę bezboleśnie przebrnę przez cały sezon. I choć to się udało, mimo wszystko czuję niedosyt. Bo w tych pojedynczych chwilach, gdy historia wykraczała poza standardową rozwałkę, "Twisted Metal" pokazywał, że drzemie w nim pewien potencjał.
Ten daje się odczuć zwłaszcza w drugiej połowie sezonu, gdy zamiast na pędzącej po oklepanych ścieżkach fabule i suchych żartach, twórcy skupiają się w większym stopniu na bohaterach i ich relacjach. Gdy już (ku zaskoczeniu wszystkich) okazuje się, że John i Quiet to jednak całkiem dobrana para, można wręcz poczuć swego rodzaju więź z tą dwójką, zwłaszcza że Mackie i Beatriz łapią dobrą chemię, skutecznie nadając swoim postaciom ludzkiego wymiaru (wcześniej szczególnie u niego bywa z tym różnie). Oczywiście nadal wszystko jest do bólu przewidywalne, ale mniejsza z tym – ważne, że jest się czego, a właściwie kogo, chwycić. Inna sprawa, że wielu widzów może nie zostać z serialem tak długo, by tego doświadczyć.
A co z resztą bohaterów? Tu już niestety szału nie ma i otrzymujemy raczej standardowy zestaw szaleńców, psychopatów i zwykłych dziwaków. Fanów gry ucieszy obecność morderczego klauna Sweet Tootha (jego potężne ekranowe gabaryty to zasługa zapaśnika Samoa Joe, z kolei głosu użycza mu Will Arnett z "Arrested Development"), jest też bezlitosny i mający na pieńku z Quiet stróż prawa Agent Stone (Thomas Haden Church, "Rozwód") oraz gromada zwykle niewartych zapamiętania innych wykolejeńców. Norma.
Twisted Metal – czy warto oglądać serial?
Co zatem zostaje na koniec? Gniot, od którego najlepiej trzymać się z daleka, czy dobrze oddająca ducha oryginału zabawa dla jego miłośników? Jak to zwykle bywa, odpowiedź znajduje się gdzieś pośrodku.
Szukając w "Twisted Metal" zajmującej historii, dobrze skonstruowanych postaci i oryginalnego spojrzenia na tematykę postapo, zgodnie z przewidywaniami się rozczarujecie. Już jednak mając nadzieję na energetyczną, zdrowo pokręconą, miejscami zabawną i odmóżdżającą odskocznię od rzeczywistości, istnieje szansa, że po seansie będziecie zadowoleni. Oferując brutalną, ociekającą krwią i benzyną (choć wbrew pozorom scen rodem z demolition derby nie ma tu wiele), chaotyczną rozrywkę, serial stara się przyciągnąć dokładnie tym samym co gra. Różnica polega na tym, że widzowie nie mają w rękach padów.