Kity tygodnia: "Kości", "Glee"
Redakcja
27 stycznia 2013, 16:53
"Bones" (8×12 – "The Corpse on the Canopy")
Andrzej Mandel: Jestem pewien, że ten odcinek miał być emocjonujący i wciskający w fotel, ale nie da się ukryć, że nie wyszło. Zapewne przez to, że Pellant jest najnudniejszym i najgorzej zagranym przeciwnikiem, jakiego mieli Bones i Booth. Nie mówiąc o tym, że jego demoniczność jest strasznie sztuczna.
Było, owszem, parę fajnych pomysłów – wykorzystanie Enigmy czy całkowita analogowość śledztwa wniosła mały powiew świeżości, ale to było za mało. Również popis Hodginsa, Cam i Angeli nie zrównoważył tego, że Bones i Booth tak naprawdę snuli się bezradnie, szczególnie Bones, bo Booth miał przynajmniej towarzystwo mojej ulubionej sędzi.
Całość zepsuło jednak najbardziej zakończenie. Czy naprawdę nie można było wymyślić mniej łzawo-słodkiego celu dla dronów niż szkoła dla dziewczynek na afgańskim zadupiu? Szczególnie że na afgańskim zadupiu raczej nikomu nie przychodzi do głowy marnowanie środków na kształcenie kobiet. I jeszcze ten wybór Hodginsa… Zero emocji.
"Kości" naprawdę weszły na równię pochyłą – scenarzystom kończą się pomysły i serial robi się coraz bardziej nudny. Niemniej widać maleńkie światło w tunelu – może uda się przesunąć środek ciężkości na postacie drugoplanowe. Tam wciąż jeszcze jest potencjał.
Bartosz Wieremiej: Christopher Pellant (Andrew Leeds) powrócił, a "The Corpse on the Canopy" powinno być hitem. Niestety wyjątkowość odcinka trwała jedynie przez pierwsze kilka minut, a reszta epizodu była jak ten minigun wystający ze ściany w jednej z ostatnich scen: przerysowana i nieznośna.
Nie zrozumcie mnie źle: nie przeszkadzają mi dramatyczne wybory w serialach, a i nie mam nic do poczciwego Jacka Hodginsa(T. J. Thyne), jednak odnoszenie się do niego jak do realnego zagrożenia dla Pellanta wypadło raczej zabawnie. Dodatkowo samo zakończenie było wielkim rozczarowaniem, w końcu pieniądze Hodginsa ostatni raz kogokolwiek obchodziły gdzieś w 2006 roku.
Widać trudno traktować poważnie bohatera, który na co dzień funkcjonuje jako comic relief.
"Glee" (4×11 – "Sadie Hawkins")
Marta Wawrzyn: W tym tygodniu kitów mamy mniej, bo większość z nas zrezygnowała już z tracenia czasu na produkcje, które stały się ostatnio permanentnymi kitami ("Once Upon a Time", "Revenge", "Arrow", "Whitney"… Tylko "HIMYM" twardo oglądamy, bo chcemy dowiedzieć się, jak on poznał tę nieszczęsną matkę).
Po "Sadie Hawkins" na mojej liście seriali, które już się skończyły, ląduje "Glee". Może jeszcze bym zniosła fatalną muzykę (właściwie tylko solo Tiny jakoś brzmiało), może bym zniosła idiotyczną fabułę (wielkie miłości w "Glee" rodzą się i umierają w dwa kwadranse), może bym zniosła fakt, że serial zamienił się w teledysk i w niczym nie przypomina już ostrej komedii z 1. sezonu.
Ale bezczelne zerżnięcie pomysłu Jonathana Coultona na cover "Baby Got Back" i wyemitowanie swojej wersji już po wybuchu całej afery to dla mnie coś niewyobrażalnego. Twórcy "Glee" wykorzystali fakt, że Coulton nie ma jak ich pozwać – prawa autorskie nie zostały naruszone, bo w świetle prawa artysta niczego nie stworzył, tylko wykonał cover. Czyli wszystko jest OK… pod warunkiem, że zatkamy dobrze uszy.
http://youtu.be/TMmBPF0vljM