"Community" (4×01): Coś się zmieniło, czegoś brak
Marta Wawrzyn
8 lutego 2013, 21:54
W końcu nadszedł 19 października, zadebiutowało nowe "Community", już bez Dana Harmona. I choć nie jest źle, ten debiut to lekkie rozczarowanie. Bo coś się zmieniło, czegoś już nie ma, czegoś brakuje. Spoilery!
W końcu nadszedł 19 października, zadebiutowało nowe "Community", już bez Dana Harmona. I choć nie jest źle, ten debiut to lekkie rozczarowanie. Bo coś się zmieniło, czegoś już nie ma, czegoś brakuje. Spoilery!
Zastanawiam się, co by było, gdyby nikt mi nie powiedział. Gdybym żyła w nieświadomości, że Dan Harmon został wyrzucony i zastąpili go dwaj nowi showrunnerzy, David Guarascio i Moses Port. Czy "History 101" podobałoby mi się bardziej? Czy jeszcze mniej? A może to bez znaczenia? Drapanie się w głowę i oglądanie odcinka po raz kolejny nie pomaga – wciąż nie potrafię sensownie wybrnąć z tego problemu. I wciąż w mojej głowie to nowe "Community" nie chce być wystarczająco communitowate, bym je lubiła.
Zaczyna się najlepiej, jak tylko mogło. Troy i Abed śpiewają swoją charakterystyczną przyśpiewkę w nowej wersji i choć lato już dawno za nami, serce stęsknionego widza podskakuje z radości. Ale, jak słusznie zauważa Troy, coś się zmieniło. Chichot z puszki! Kiepściutkie dowcipy (praca kontra trumny). Tanie chwyty, mające wywołać u widza banalne wzruszenia i salwy śmiechu. Fred Willard w roli Pierce'a. Na szczęście to nie "Community", to tylko tradycyjny sitcom z bohaterami "Community", rozgrywający się w głowie Abeda. A w nim, jak w jakiejś "Incepcji", siedzi jeszcze jeden serial – animowane "Greendale Babies". A w nim dziecko Jeff wygłasza mowę, w której oznajmia, że zmiana jest zawsze przerażająca. I to jest fajne, to pasuje do "Community" na wielu poziomach.
Zanim przejdę do krytykowania, muszę przyznać, że Guarascio i Port pokazali te wszystkie lęki bardzo zgrabnie. My boimy się nowego "Community", bohaterowie "Community" boją się prawdziwego życia, które będą musieli niedługo zacząć. Abed, któremu Britta poleca znaleźć "szczęśliwe miejsce" w swoim umyśle i tam się udać po ukojenie, rozwija w głowie własny serial, a w tym serialu drugi serial, w którym odnajduje naprawdę szczęśliwe "szczęśliwe miejsce". To było bardzo w stylu "Community" i poziomem nie odbiegało znacząco od podobnych zabaw Harmona – nowi twórcy zadbali o każdy szczegół tej miniincepcji.
Było też w nowym "Community" kilka świetnych małych scenek i pojedynczych tekstów. Fine vs. fyne, "przesunięty" zszywacz na biurku dziekana, "Star Wars, Thumb Wars i, wow, Storage Wars!", wszystkie gagi z hipsterskimi okularami. Zachwyciły mnie też dwie sceny z końcówki – wymiana zdań "Śmierdzisz jak podłoga w kinie"/"Tak, ale nie z tych powodów co zwykle" i następujący po niej przerażający moment, kiedy dziekan wyciąga z kieszeni klucz i otwiera nim mieszkanie sąsiadujące z mieszkaniem Jeffa, oraz "Witam. Mam na imię Kevin. Mam Changnezję". To kazało mi pomyśleć, że może będzie jeszcze lepiej niż tylko OK.
Ale niestety większość odcinka była ledwie dobra, a nie genialna. Przede wszystkim nie wypaliła parodia "The Hunger Games". Owszem, Jim Rash dwoił się i troił, wyciągał z rękawa półnagie jednorożce, błyszczał w eleganckich sukniach niczym Katniss, a prezentując pokazowe tango z Jeffem, uświadomił mi, na czym naprawdę polega ten taniec – to ciągła walka mężczyzny z drugim mężczyzną, przebranym w kobiece ciuszki. Owszem, Joel McHale miał ten swój błysk w oku i przekonał mnie, że Jeff chce ukończyć szkołę szybko, ale zanim ją ukończy, najbardziej na świecie pragnie jeszcze jednych wspólnych zajęć ze swoimi przyjaciółmi. Coś jednak w tym wszystkim wydawało mi się wymuszone, przewidywalne i paradoksalnie – w całej tej nadzwyczajności zwyczajne. Nie tak wielowymiarowe, nie tak cudownie zaskakujące jak dawne zabawy tego typu. Jakby gdzieś zniknęła mgiełka absurdu, która unosiła się nad parodiami w "Community" przez ostatnie lata.
Zupełnie mnie nie przekonał Pierce, męczący się z wymyślaniem idealnego kawału zawierającego słowo "ball", które po angielsku oznacza nie tylko piłkę. Nieswojo czułam się, oglądając pomysły Annie – czy ona cofnęła się w rozwoju i wróciła do 1. sezonu? O ile lęki Abeda pokazano świetnie, o tyle w jej przypadku coś tu nie grało. I choć pomysł z przesunięciem wszystkiego na biurku dziekana był przecudny, to kontekst tego wszystkiego nie końca mi tu pasował. Poza tym – znów marzy jej się Jeff? Wydawało mi się, że z tym już skończyliśmy. To już Troy i Britta wypadli bardziej naturalnie niż ona, choć też coś mi w nich nie do końca gra.
Tak jak coś nie do końca gra w całym nowym "Community". Brakuje jakiegoś składnika, tej magii, tego naturalnego wdzięku, tego czystego szaleństwa, które za Harmona było po prostu czuć. Coś się zmieniło i to nie na lepsze. Widać, że to imitacja – bardzo dobra imitacja, ale emocji jakby w tym mniej. "Community" Harmona działało na wielu poziomach, w każdym kolejnym sezonie dorastało, stawało się coraz bardziej złożone pod każdym względem. Parodie nie były tylko parodiami, były odbiciem wewnętrznych stanów bohaterów. Harmon perfekcyjnie żonglował emocjami, doprowadzając nas do śmiechu i płaczu, i znów śmiechu, i znów…
A przy tym mieliśmy wrażenie uczestniczenia w jakimś fantastycznym eksperymencie, który nie wiadomo, jak się skończy. Choć panuje powszechna opinia, że 2. sezon jest mocniejszy od trzeciego, bo w trzecim serial stał się już "zbyt meta" i przy tym zbyt zapatrzony w swoją własną wspaniałość, to nie da się odmówić Harmonowi, że miał wizję całości i krok po kroku ją realizował, odkrywając przed nami rzeczy, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia – często znajdujące się w nas samych.
"Community" Guarascia i Porta to świetnie zrobiony klon, który, na razie przynajmniej, nie przenosi widza na żaden nowy poziom tego szaleństwa. Być może to się zmieni, być może siła tego sezonu będzie w Changnezji albo w nowym, już pozbawionym subtelności dziekanie, molestującym bezwstydnie Jeffa. Być może "History 101" nie jest szczytem możliwości nowych showrunnerów i "Community" jeszcze nabierze wiatru w żagle. Pewne jest, że panowie mają tak czy owak przekichane, bo mierzą się z geniuszem. Cokolwiek nie zrobią – czy to będą próbowali dalej naśladować Harmona, czy zaczną wprowadzać zmiany – to będzie analizowane na dziesiątki sposobów i bardzo ostro oceniane, możliwe, że nie do końca sprawiedliwie.
Spójrzmy prawdzie w oczy: w 1. sezonie "History 101" specjalnie nie zaniżyłoby średniej, może nawet by ją nieco podwyższyło. Teraz chcemy więcej i więcej, bo Dan Harmon nauczył nas, że możemy i powinniśmy nasze oczekiwania podnosić. Dostaliśmy nowe, całkiem przyzwoite "Community" i kręcimy nosem, bo nie dorównuje najlepszym odcinkom. A przecież jest całkiem OK. Przecież wciąż jest znacznie mądrzejsze i piękniejsze od większości komedii, które widzieliśmy w tym tygodniu. Przecież aż tak wiele się nie zmieniło. Chyba.