"House of Cards" – pierwszy serial 2.0
Mateusz Madejski
8 lutego 2013, 19:56
Serial Netfliksa trzeba obejrzeć z dwóch powodów. Po pierwsze, to może być początek internetowej rewolucji serialowej. Po drugie, to naprawdę świetna produkcja.
Serial Netfliksa trzeba obejrzeć z dwóch powodów. Po pierwsze, to może być początek internetowej rewolucji serialowej. Po drugie, to naprawdę świetna produkcja.
Do obejrzenia serialu zachęciła mnie dość entuzjastyczna recenzja Michała. Mnie chyba jednak serial wciągnął nieco bardziej niż jego, bo zdążyłem obejrzeć już cały sezon. I tu dochodzimy do wyjątkowości projektu. Otóż Netflix wypuścił cały sezon za jednym zamachem. I jest on dostępny wyłącznie w sieci. Mieliśmy już płyty muzyczne przeznaczone tylko do internetu, mieliśmy oczywiście mnóstwo gazet przenoszących się do sieci. Czy teraz podobna rewolucja czeka "jakościowe" seriale? Na pewno zaskakuje rozmach, z jakim Netfilx prowadzi projekt. Niewiele jest produkcji serialowych z hollywoodzkimi aktorami. A tu mamy samego Kevina Spaceya! Jeśli teraz konkurenci Netfliksa będą chcieli wypuścić swoje seriale, to zapowiadają się naprawdę ciekawe czasy.
Ale oczywiście nie otoczka jest najważniejsza, a sam serial. Kiedy oglądałem pierwsze odcinki, przypomniała mi się moja wizyta w Londynie sprzed kilku lat. Przejeżdżałem wtedy przez Westminster z dość wyluzowanym hinduskim kierowcą. Przed nami przeszła grupa facetów ubranych w świetne garnitury, zmierzali do budynku parlamentu. "O, politycy" – kierowca spojrzał na mnie. – "Pamiętaj, nieważne z jakiego kraju pochodzisz, wszędzie na świecie jeden polityk równa się tysiącu najgorszych skurczybyków". Później powtórzył jeszcze raz "Jeden polityk – tysiąc skurczybyków". Właściwie to użył jeszcze mniej dyplomatycznego określenia.
To chyba mogłoby być motto "House of Cards". Politycy, a zwłaszcza główny bohater Frank Underwood są przedstawieni jako absolutnie najgorszy gatunek ludzi. Robią wszystko, absolutnie wszystko, by dorwać się do władzy i nie mają ani przez chwilę wyrzutów sumienia. Jednak na sam szczyt wchodzą tylko tacy, którzy jednocześnie są bezwzględni i… sympatyczni. No cóż, w końcu wygrywają dzięki naszym głosom. I taki jest Frank. Choć równa się co najmniej kilku tysiącom skurczybyków, to po prostu nie da się go nie lubić. To taki polityczny celebryta – nawet jeśli nim gardzimy, to i tak na swój sposób go podziwiamy.
Choć na szczęście "House of Cards" unika taniego moralizowania i patosu, to przedstawia nam świat ludzi kompletnie wypranych z emocji. Waszyngton jest pokazany w serialu jako szalone miasto, w którym każdy ma jeden tylko cel: władzę. Każdy gest, przysługa, uśmiech… wszystko jest tu jakimś elementem gry o władzę. Mało tego, nawet romanse są tu podporządkowane politycznym szachom, o małżeństwach nawet nie wspominając. No, pod koniec sezonu niektórzy bohaterowie odkrywają, że może są jeszcze jakieś inne wartości, ale taki Frank jest waszyngtoński do cna i pewnie nigdy się nie zmieni.
Jeśli chodzi o produkcję i montaż, to "House of Cards", jak przystało na polityczny thriller, jest dość konserwatywny. Z może jednym wyjątkiem. Akcja serialu raz na jakiś czas się zatrzymuje i wtedy Frank zwraca się bezpośrednio do widza, żeby mu wytłumaczyć, kto jest kim i o co chodzi w jego gierkach. Bardzo fajne rozwiązanie. Czułem się prawie jakby Frank był moim kumplem, który opowiada mi o waszyngtońskich tajemnicach.
Nie muszę chyba mówić, że serial jest pozycją absolutnie obowiązkową dla każdego, kto fascynuje się polityką. Od wielu lat nie było produkcji, która równie pasjonująco pokazywałaby walkę o najwyższe stanowiska. Ale najciekawszym elementem tych politycznych gier są relacje z mediami. "House of Cards" świetnie pokazuje nie tylko to, jak cynicznie politycy wykorzystują dziennikarzy, ale też to, jak dzisiaj wyglądają same redakcje. Oglądamy więc więdnący świat "starego" dziennikarstwa, opierającego się na papierowych gazetach i jednak starającego się nie gonić za sensacją za wszelką cenę. Mamy też z drugiej strony "nowe""dziennikarstwo. Pełne młodych wilków (i wilczyc) nowe media, opierające się na szybkich newsach, czyli przede wszystkim rozmaitych "wrzutkach" od polityków. Jednak z odpowiedzią na pytanie, który model dziennikarstwa ostatecznie wygra w "House of Cards" będziemy niestety musieli poczekać do kolejnego sezonu.
Jeszcze na koniec mała refleksja. Nie wiem, czy to dobrze, że w Białym Domu akurat rezyduje obecnie Demokrata. Ale na pewno jest to dobre dla popkultury. Idę o zakład, że gdyby "House of Cards" powstał w czasach Busha, to nasz Frank byłby Republikaninem. Za jego czasów niemal każdy liczący się muzyk czy reżyser był na froncie wojny z prezydentem i starał się w swoich produkcjach podkreślać swoją niechęć do niego. Dzisiaj na szczęście twórcy nie mają ambicji wpływania na "realną" politykę. Zatem Frank jest Demokratą. I bardzo dobrze, w końcu zasada "Jeden polityk – tysiąc skurczybyków" jest ponadpartyjna.