"Doktor Who: Gwiezdna bestia" zwiastuje powrót serialu do formy – recenzja odcinka specjalnego
Marta Wawrzyn
25 listopada 2023, 20:29
"Doktor Who" (Fot. BBC)
Meep, meep! "Doktor Who" znów jest z nami, oferując historię z uroczym kosmitą oraz Davidem Tennantem i Catherine Tate, wracającymi do roli Doktora i Donny. I jest to bardzo obiecujące, pełne emocji nowe otwarcie serialu.
Meep, meep! "Doktor Who" znów jest z nami, oferując historię z uroczym kosmitą oraz Davidem Tennantem i Catherine Tate, wracającymi do roli Doktora i Donny. I jest to bardzo obiecujące, pełne emocji nowe otwarcie serialu.
60 lat tradycji i kilka pokoleń wychowanych na utrzymanych w podobnym stylu historiach to nie jest coś, czym może pochwalić się pierwszy lepszy serial telewizyjny. Dziś obchodzimy więc prawdziwe święto – choć tak naprawdę obchodziliśmy je dwa dni temu, bo "Doktor Who" wystartował na BBC 23 listopada 1963 roku – i wszystko wskazuje na to, że nie zostaniemy rozczarowani przez twórców i brytyjską stację.
Doktor Who: Gwiezdna bestia – powrót Davida Tennanta
"Doktor Who: Gwiezdna bestia", pierwszy z trzech rocznicowych odcinków specjalnych, który miałam okazję obejrzeć przedpremierowo dzięki uprzejmości BBC, jak również platformy Disney+, która od tej pory będzie pokazywała serial – wreszcie! – na bieżąco we wszystkich krajach poza Wielką Brytanią, to przygoda w bardzo klasycznym stylu i zarazem zwiastun powrotu kultowego serialu do formy. Za sterami ponownie stanął Russell T Davies, showrunner, któremu zawdzięczamy powrót serialu w 2005 roku, i jego rękę widać i czuć na każdym kroku. "Gwiezdna bestia" to przede wszystkim emocje, emocje i jeszcze więcej emocji, a więc to, w czym Davies zawsze był najlepszy, zarówno w uniwersum "Doktora Who", jak i poza nim (ostatnio m.in. w "Bo to grzech").
Serial w każdym możliwym sensie wraca do ery sprzed Stevena Moffata i później Chrisa Chibnalla: spotykamy więc ponownie Dziesiątego Doktora (David Tennant), który tak właściwie jest teraz także Czternastym, i jego dawną towarzyszkę Donnę Noble (Catherine Tate). "Doktor Who" zawsze ułatwiał sprawę widzom, którzy chcieli włączyć się w oglądanie na późniejszym etapie – nie musicie znać poprzednich 871 odcinków, z których zresztą 97 zaginęło – i nie inaczej jest tym razem. Ci z was, którzy płakali po rozstaniu tego duetu i po tym jak Doktor odebrał Donnie wspomnienia dotyczące ich wspólnych przygód, aby ją chronić, z miejsca przeżyją podróż w czasie do tego momentu. A dla reszty widzów zostaje to po prostu pokrótce streszczone.
Emocje są przeogromne, ponieważ znów oglądamy przygody pary, którą kiedyś uwielbialiśmy – bez większej przesady można chyba powiedzieć, że dla wielu z nas to David Tennant był pierwszym spotkaniem z "Doktorem Who" – i serial wyraźnie sugeruje, że Donna, która żyje teraz spokojnie z mężem (Karl Collins) i nastoletnią córką (Yasmin Finney, "Heartstopper"), ale wciąż ma dziwne sny o niestworzonych rzeczach, zasługuje na szczęśliwe zakończenie po latach. Znów, Davies jako spec od wielkich emocji wiedział, co robi, kiedy tak, a nie inaczej zakończył historię tego duetu. Ale też jest na tyle doświadczonym scenarzystą, aby być w stanie teraz to odwrócić. I myślę, że to jest dokładnie to, czego wielu fanów oczekuje. Czy to się spełni? Zobaczymy.
Doktor Who: Gwiezdna bestia, czyli scenariusz z sercem
Gdyby oceniać samą przygodę z "Doktora Who: Gwiezdnej bestii", prawdopodobnie wypadłoby to trochę mniej korzystnie. Siła tego odcinka tkwi w emocjach, w tym, że znów widzimy Doktora i Donnę, którzy mają dokładnie tę samą chemię co lata temu, a także w wielkiej zagadce, której na razie serial nie rozwiązuje i którą ignoruje sam Doktor: czemu on ma znów tę samą twarz? Jakikolwiek by nie był tego powód, miło ich widzieć z powrotem, warto również docenić Finney, serialową Rose Temple-Noble, za to, jak szybko wpasowała się w konwencję – a showrunnera za to, że zdecydował się uczynić córkę Donny osobą trans, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Powrót Doktora do Londynu w dawnym ciele związany jest z tajemniczym kosmitą, na oko przemiłym stworkiem, zwanym The Meep (Miriam Margolyes, "Sandman"). Akcja w klimacie science fiction, która rozpętuje się z okazji jego przybycia na Ziemię, jest sprawnie poprowadzona, lekka i wciągająca, ale też nie wykracza specjalnie poza standard, zaś główny twist da się przewidzieć właściwie od samego początku.
Jest w tym trochę kiczu, trochę różnego rodzaju głupotek i całkiem sporo uroku. Ciekawsze od samej przygody odcinka są postacie, ich interakcje, nowe wnętrze TARDIS, nowe osoby w uniwersum – zwłaszcza Shirley Anne Bingham (Ruth Madeley, "The Watch") – jak i przede wszystkim pytanie, na czym będzie polegała i dokąd nas zaprowadzi cała ta trzyodcinkowa przygoda. Stwierdzenie, że "możemy wylądować gdziekolwiek w czasie i przestrzeni" od dawna nie brzmiało tak ekscytująco.
Doktor Who: Gwiezdna bestia to początek nowej ery
Po tym ogromnym zawodzie, jakim okazały się odcinki Chibnalla z Jodie Whittaker, powrót do źródeł i scenarzysta, który nie tylko zna to uniwersum jak własną kieszeń, ale też ma wyrazisty styl, rozmach i odważne pomysły, wydaje się być najlepszą rzeczą, jaka może spotkać "Doktora Who". 13. sezon był gigantycznym rozczarowaniem zwłaszcza dla tych z nas, którzy rzeczywiście czekali, aż Doktor po raz pierwszy stanie się kobietą – tylko co ze z tego, że spełniono to fanowskie marzenie, skoro Trzynasta Doktor dostała najbardziej nieciekawe przygody w całym wszechświecie, w których było tyle inwencji, co kot napłakał. A grupkę jej towarzyszy właściwie już niespecjalnie pamiętam.
Cieszę się więc na myśl o Tennancie i Tate, nawet jeśli zostaną z nami tylko przez trzy odcinki, ale też uważam, że Ncuti Gatwa, prawdopodobnie najjaśniejsza gwiazda, jaką poznaliśmy dzięki "Sex Education", to strzał w dziesiątkę pod każdym względem. Russell T Davies, mając do dyspozycji tak wyrazistego i wszechstronnego aktora, będzie mógł opowiedzieć historie, o których pokazywaniu dwie dekady temu w mainstreamowym serialu w brytyjskiej telewizji publicznej mógł tylko pomarzyć.
Sposób, w jaki "Doktor Who: Gwiezdna bestia" spełnia marzenia fanów, dostarczając największych emocji w serialu od dawna, sugeruje, że będzie naprawdę dobrze. Davies za sterami z jednej strony oznacza powrót do źródeł i do bardziej klasycznego stylu opowiadania historii, a z drugiej – jest zapowiedzią nowej ery i świeżości, jaką ma szansę wnieść Gatwa do uniwersum, które w tym momencie wydaje się bardzo tego potrzebować. Lepszego prezentu na rocznicę kultowej serii być nie mogło.