"Glee" (4×14): Ślub w walentynki? Katastrofa!
Marta Rosenblatt
18 lutego 2013, 16:37
– Ryan, oglądalność spada, co robimy? – Niech wszyscy prześpią się ze wszystkimi. – Przyjęte.
– Ryan, oglądalność spada, co robimy? – Niech wszyscy prześpią się ze wszystkimi. – Przyjęte.
Jako że miesięczny limit tak zwanego fangirligu wyczerpałam tydzień temu, dziś postaram się pisać bez zbędnych emocji. Będzie to niezwykle trudne, zważywszy na fakt, że moje dwie ulubione żeńskie postaci poszły na całość. Poza tym, mimo iż czytałam spoilery nadal jestem skonfundowana i właściwie nie wiem, co mam sądzić o "I Do".
Na początek – sam ślub. Emma, latająca za Willem od pierwszego odcinka pierwszego sezonu, porzuca go przed ołtarzem? Tania zagrywka, ale każdy sposób, by pokazać Sue w sukni ślubnej jest dobry. Naprawdę fajnie było znów zobaczyć Sue Sylvester, tę prawdziwą, niedobrą, złośliwą. Nie sądziłam, że sprawa nieszczęsnego pocałunku Finna będzie się tyle ciągnęła. Bzdurny wątek, który będzie ciągnął się co najmniej trzy odcinki, to dużo jak na "Glee". O trzy za dużo. Jaka będzie reakcja Willa? Spodziewajmy się, że sprawa wyjdzie w najmniej odpowiednim momencie. Z drugiej jednak strony scenarzyści mogą o tym zupełnie zapomnieć. Jedno jest pewne, wyżej wymieniony ślub, a raczej ucieczka, był jednym wielkim popisem Jaymy Mays. Brawa.
To jednak nie ślub, ale walentynki były clue całego odcinka. Oczywiście pisząc, że wszyscy przespali się ze wszystkimi, przesadziłam. Jednakże nie odbiegłam wcale tak daleko od prawdy. Podczas splotu scen, dla których tłem było "Just Can't Get Enough", zerkałam tylko na róg ekranu. Czy przypadkiem zamiast logotypu FOX nie powinno być CW? Spróbujmy ogarnąć ten bałagan.
Zacznijmy od przykrego obowiązku, czyli od Malrey, Jake i Rydera. Zawsze kiedy mam kłopoty ze snem, puszczam sobie sceny Jarley. To chyba najbardziej bezpłciowa para w historii serialu. Nigdy bym nie przypuszczała, że brat Pucka może być tak nudny. Marley, którą darzyłam największą sympatią spośród nowych postaci, zaczęła mi działać na nerwy. Zgoda to miała być zwykła dziewczyna, ale od kiedy słowo "zwykły" znaczy "nijaki"? Oczywiście nie każdy musi być sukowatą cheerioską, ale od "nowej Rachel" oczekuję zdecydowanie więcej. Czy wkroczenie Rydera do gry zmieni moją opinie o tym wątku? Cóż, pisałam już, że ten trójkąt jest niezwykle banalny i przewidywalny, ale przynajmniej coś zaczęło się dziać.
Druga para: Artie i Betty Pillsbury. Cieszę się, że Ali Stroker dostała szansę. Nie mam pojęcia, czy postać Betty zagości w "Glee" na dłużej, ale dobrze by było. Przerysowany charaktery żywcem wzięty z pierwszej serii – jestem na tak. Poza tym komu jak komu, Artie'emu też się coś od życia należy.
Para numer trzy: Kurt i Blaine. Jedno pytanie: co u licha stało się z delikatnym chłopcem, kochającym romanse? Tak, to o panu mówię, panie Hummel. Być może Kurt dorósł i jest w stanie oddzielić seks od uczuć. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że boi się ponownego zranienia, dlatego nie chce się zaangażować. Daleko idących wniosków wysuwać nie chcę, bo zabawa w psychologa, zwłaszcza w przypadku postaci fikcyjnych, jest raczej średnio udanym pomysłem. Zwłaszcza w przypadku "Glee". Możliwe, że możemy pożegnać się z Kurtem, jakiego znamy. A co z Blaine'em? Nigdy nie był cnotliwy i tak też było w "I Do". Niemniej jednak widać, że zależy mu na K. Z drugiej strony, zabawne, jak szybko zapomniał o Samie czy też – jak szybko scenarzyści zapomnieli o tym zauroczeniu. Całe szczęście, że zdołali doprowadzić do końca wątek Tiny. W komediowej konwencji "miłość" Tiny była jak najbardziej do strawienia.
A teraz czas na bez wątpienia najgorętszą parę wieczoru – Quinntanę. To niesamowite, RIB za jednym zamachem ubili dwa shipy: Brittanę i Faberry. Nie zamierzam jednak płakać w poduszkę to była prawdopodobnie najseksowniejsza konfiguracja w historii "Glee". I najbardziej nieprawdopodobna. San i Quinn nigdy nie były wielkimi przyjaciółkami, jakiejś szczególnej więzi nigdy między nimi nie widziałam. Dlatego właśnie niezobowiązujący seks jest jak najbardziej na miejscu. Czy to tylko jednorazowy, pardon "dwurazowy" wyskok? Prawdopodobnie tak, choć nie mam nic przeciwko romantycznej relacji dziewcząt. Pytanie, czy to oznacza prawdziwy koniec Birttany? Cholera wie. Santana była przybita, prawdopodobnie wciąż myśli o swojej eksdziewczynie (tęskne spojrzenia w jej kierunku), jej piękna pijana koleżanka chciała poeksperymentować. Któż by nie skorzystał? Swoją drogą, Quinn nigdy nie była dla mnie stuprocentową heteryczką. Nazwijcie to skrzywieniem, ja nazwę to "trzecim meksykańskim okiem". Cóż, przynajmniej w połowie moje "faberrowe" nadzieje się spełniły.
Ostatnia para – Finn i Rachel. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to napiszę, ale stęskniłam się za Finchel. Pomimo że pewny siebie Finn jest chyba jeszcze bardziej denerwujący niż Finn ofiara. I pomimo że Rach aka Carrie Bradshaw bis to kompletna pomyłka. I pomimo że ciąża to zagranie rodem z opery mydlanej. Tylko czekać aż Rachel przez 20 odcinków będzie zastanawiała się, kto jest ojcem dziecka. Tak na marginesie, może ją spotkać jeszcze jedna niespodzianka – choroba weneryczna w gratisie od Brody'ego. Nie wiem, co ten chłopak wyrabia, ale najwyraźniej R. nie ma szczęścia do facetów.
Na koniec piosenki. Jeśli miała bym określić poziom muzyczny jednym zdaniem, pewnie napisałabym kolokwialne – szału nie było. Ale po kolei:
"You're All I Need to Get By" – Kolejny romantyczny duet Marley i Jake'a. Który to już z kolei, czternasty? Pewnie znów wyjdę na malkontentkę, uprzedzoną do nowych postaci, ale nic na to nie poradzę. Mimo że występ był uroczy, znów się wynudziłam. Poza tym mam wrażenie, że piosenka w nowej wersji, zupełnie straciła urok Motown.
"Getting Married Today" – Kolejne brawa dla Jaymy Mays. Prócz tego gratulacje należą się Amber Riley (jak dobrze było ją znowu widzieć/słyszeć). Występ naprawdę niezły.
"Just Can't Get Enough" – Z synhpopowego kawałka Depeche Mode powstał dance'owy przeciętniak. Chris i Darren nigdy nie współbrzmieli ze sobą rewelacyjnie, w takich utworach słychać to jeszcze wyraźniej. Wizualnie za to na plus. Biedni klainersi, najmniej w tym duecie było samego Klaine'a.
"We've Got Tonite" – Jak już mówiłam, brakowało mi Finchel. Dobrze było ich usłyszeć (czy ja to naprawdę napisałam?). Duet bardzo w ich stylu. Pomysł na sam występ, a raczej końcówkę występu również na plus.
"Anything Could Happen" – Firmowy grupowy występ niby w porządku, ale daleko im do oryginału. Poza tym ktoś mógłby mi wyjaśnić gdzie są: Kitty, Sugar i Teen Jesus?
Mimo że, jak widać powyżej, zdołałam wszystko poukładać, nadal nie podejmuję się oceny "I Do". Scenarzyści chwytają się brzytwy? Wszystkie te łóżkowe harce są desperackim aktem? Tylko czekać, kiedy "Glee" stanie się nową "Gossip Girl"? Mało który wątek trzyma się kupy? Jakąkolwiek konsekwencję już dawno szlag trafił? Wszystko jedno, najważniejsze, że działa.