"Berlin" próbuje być jak "Lupin" w paryskim spin-offie "Domu z papieru" – recenzja serialu Netfliksa
Nikodem Pankowiak
29 grudnia 2023, 09:01
"Berlin" (Fot. Netflix)
Pewnych drzwi czasem lepiej nie otwierać ponownie, lepiej zamknąć je za sobą raz a dobrze. Ta zasada wyraźnie pozostaje obca twórcom "Domu z papieru", którzy wrócili do postaci Berlina – ulubieńca fanów tamtego serialu.
Pewnych drzwi czasem lepiej nie otwierać ponownie, lepiej zamknąć je za sobą raz a dobrze. Ta zasada wyraźnie pozostaje obca twórcom "Domu z papieru", którzy wrócili do postaci Berlina – ulubieńca fanów tamtego serialu.
"Berlin" to wielki – przynajmniej z założenia – powrót bohatera znanego z "Domu z papieru", za który odpowiada Álex Pina, twórca oryginału. Sporo czasu upłynęło od jego zamówienia, dlatego naturalne będą wątpliwości, czy widzowie wciąż jeszcze pamiętają o tym bohaterze i chcą ponownie zobaczyć go w akcji. Mam spore wątpliwości, czy to się uda i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby ten serial okazał się zarazem pożegnaniem z marką "Domu z papieru". Właściwie to trzymam za to kciuki.
Berlin – o czym jest spin-off Domu z papieru?
Akcja serialu, który obejrzałem w całości przedpremierowo, dzieje się lata przed "Domem z papieru" – Berlin (Pedro Alonso) jednak wciąż nazywany jest Berlinem i robi to, co robić potrafi najlepiej, czyli kradnie bogatym, choć niekoniecznie rozdaje biednym, raczej woli zostawiać dla siebie. I dla swoich pomocników, z którymi planuje właśnie kolejny wielki skok, tym razem na paryski dom aukcyjny, w którym w jednym momencie mają znaleźć się klejnoty wielu rodów królewskich. Szykujcie się więc na kolejny spektakl i prawdziwy pokaz geniuszu głównego bohatera, który niejako będzie pełnił tutaj funkcję Profesora – mózgu całej operacji, od którego wszystko zależy.
Razem z grupą pomocników, wśród których prym będą wiedli nieśmiała, ale piekielnie zdolna Keila (Michelle Jenner, "Julieta") oraz Damián (Tristán Ulloa, "Warrior Nun"), nauczyciel akademicki i jego prawa ręka, Berlin będzie próbował dokonać spektakularnego skoku, jednego z kilku w swojej bogatej karierze złodzieja. Sam jednak wystawi swój plan na niebezpieczeństwo, gdy straci głowę dla pięknej Camille (Samantha Siqueiros, "Tajemnica rodziny Greco"), będącej przy okazji żoną szefa domu aukcyjnego, na który Berlin planuje skok. Fabuła nie brzmi zbyt skomplikowanie i faktycznie taka nie jest, choć oczywiście możemy spodziewać się niespodziewanych zwrotów akcji. Ogólnie rzecz biorąc, osoby znające "Dom z papieru" wiedzą, czego oczekiwać.
Gdy ten debiutował na Netfliksie, z miejsca stał się hitem i jednym z najpopularniejszych seriali na tej platformie. Od tego czasu jednak minęło już kilka lat, a sam Netflix mógł pochwalić się wieloma, często jeszcze większymi, serialowymi przebojami. Dlatego wydaje się, że "Berlin", który debiutuje dwa lata po zakończeniu oryginalnego serialu, jest produkcją zwyczajnie spóźnioną. Zapewne zaraz i tak wyląduje w czubie netfliksowego topu, ale bardziej będzie to dowód na siłę algorytmów, które podpowiedzą ten serial wszystkim fanom "Domu z papieru", aniżeli faktyczną potrzebę widzów, by do tego świata raz jeszcze powracać.
Berlin nie jest tak dobry jak oryginalny Dom z papieru
Berlin był jednym z ulubieńców oglądających "Dom z papieru", więc gdy – uwaga, spoiler! – zabito go pod koniec 1. sezonu, przed twórcami serialu stanęło trudne zadanie. Albo sprawić, by zmartwychwstał, co raczej nie wchodziło w grę, albo z niego zrezygnować. Zamiast tego wybrali trzecią drogę – przez kolejne odcinki pokazywali retrospekcje z jego udziałem, które powiązano z głównym wątkiem serialu. Nie zrobili tym przysługi bohaterowi, którego wątek od tego momentu do samego końca wydawał się wciśnięty na siłę, jakby twórcy bali się odciąć tę pępowinę i ruszyć dalej. "Berlin" tylko pogłębia to wrażenie – jest jak związek dwojga ludzi, z którego uleciał cały żar, została tylko rutyna i przyzwyczajenie.
Tego żaru i charakterystycznego błysku w oku nie widać już także u Pedra Alonso, o którym kiedyś mogliśmy powiedzieć, że naprawdę jest Berlinem. Teraz wydaje się, jakby była to dla niego po prostu kolejna rola, którą trzeba odhaczyć i iść dalej. Rola dająca zawodową stabilizację, ale niewiele satysfakcji. Można więc powiedzieć, że dopasowuje się poziomem do całego serialu, który mógłby służyć jako wizualizacja do wyrażenia "odgrzewany kotlet". Bo naprawdę, to wszystko już było – nie tylko w "Domu z papieru", ale także chociażby w "Lupinie", przy którym "Berlin" wygląda jak ubogi kuzyn. To porównanie nie jest niesprawiedliwie czy na wyrost – samo ciśnie się ono na klawiaturę, bo akcja obu seriali dzieje się w Paryżu i w obu są wątki z katakumbami.
Oglądając "Berlina", nie można pozbyć się wrażenia, że to wszystko już było. Tu nawet niektóre sceny wydają się kopią tych, które widzieliśmy już w "Domu z papieru". Jego spin-off wydaje się więc zwykłą kserokopią, która w żaden sposób nie jest w stanie dorównać oryginałowi, nawet jeśli ten w pewnym momencie zaczął już zjadać własny ogon. Wygląda na to, że formuła serialu wyraźnie się wyczerpała, bo ileż można oglądać, jak grupa superzłodziei dokonuje superskoku, na który ma superplan? Zwłaszcza gdy jest to grupa nie budząca w widzach żadnych emocji. Żadne z bohaterów drugoplanowych nie jest tak charakterystyczne jak Tokio, Nairobi czy Denver, choć całą grupę zbudowano jak w "Domu z papieru", na zasadzie kontrastów, gdzie szybko mamy przekonać się, że przeciwieństwa się przyciągają.
Berlin – czy warto oglądać hiszpański serial Netfliksa?
"Berlin" nie ma więc żadnych zalet swojego przeciwnika, a przy tym popełnia dokładnie te same błędy, jak na przykład zbyt duże skupienie się na romansowej części fabuły. Czy naprawdę wątek fascynacji Berlina Camille – pomijam już, jak bardzo absurdalny – musi zajmować tyle czasu? Przyznaję, grająca ją Samantha Siqueiros ma w sobie coś magnetycznego, ale nie usprawiedliwia to faktu, że Berlin kompletnie oszalał na jej punkcie, ryzykując tym samym dla niej całej plan. Jasne, być może chodzi o to, by dodać uroku Berlinowi – temu zimnemu draniowi, który ma plan na każdą ewentualność. Problem w tym, że jego sercowe uniesienia przestają na widza działać, wręcz stają się problematyczne.
Problematyczne, bo trochę za mało poświęca się uwagi temu, jakim człowiekiem tak naprawdę jest Berlin. Ten złodziej o szelmowskim uśmiechu, prawdziwy Robin Hood naszych czasów, ma zbyt wiele grzechów na sumieniu, byśmy mogli traktować go jako postać pozytywną. Jasne, w serialowym świecie aż roi się od antybohaterów, nie jest on pierwszy, tyle że twórcy akurat tego serialu nie potrafią zmierzyć się z faktami o swoim bohaterze, jakby sami odpychali od siebie myśl, kogo stworzyli. Stańcie w prawdzie, panowie i panie – Berlin to człowiek, który ma koncie gwałt, a lata później w nagrodę dostał własny serial, po drodze będąc romantyzowanym w ohydny wręcz sposób. Podobnie jest i teraz, gdy wobec Camille przejawia wszelkie zachowania stalkera, socjopaty i manipulanta. No ale w końcu łobuz kocha najbardziej, prawda?
"Berlin" to serial, który powstać musiał, choć nigdy nie powinien. Musiał, bo przecież nie można tak po prostu zabić kury znoszącej złote jajka. Jeśli "Dom z papieru" przyniósł Netfliksowi dużo pieniędzy, trzeba dyskontować jego sukces jak najdłużej. Szkoda, że nie idzie za tym żadna myśl, żadna próba odświeżenia formuły – twórcom serialu wyraźnie zabrakło odwagi, więc zaserwowali widzom to, co ci dobrze już znają. Problem w tym, że to, co działało kilka lat temu, niekoniecznie musi działać i teraz. W "Berlinie" nie widać pomysłu, nie widać odwagi, nie widać niczego, co mogłoby zachęcić widza do dalszego oglądania. Ten serial jest jak praca domowa spisana od kolegi, zmieniono tylko detale, by nauczyciel może się nie zorientował. Niestety, zorientował się.