"Spryciarz" to spin-off "Olivera Twista" o chirurgu i złodzieju w jednym – recenzja serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
17 stycznia 2024, 16:28
"Spryciarz" (Fot. Disney+)
Czy da się zrobić serialową kontynuację XIX-wiecznej powieści i nadać jej nowoczesnego sznytu? "Spryciarz" udowadnia, że to karkołomne zadanie jest wykonalne i dobrze się przy tym bawi.
Czy da się zrobić serialową kontynuację XIX-wiecznej powieści i nadać jej nowoczesnego sznytu? "Spryciarz" udowadnia, że to karkołomne zadanie jest wykonalne i dobrze się przy tym bawi.
Znacie – czy to z oryginału, czy z jednej z licznych ekranizacji – dickensowskiego "Olivera Twista"? Od razu zaznaczam, że nie musicie. "Spryciarz", którego można nazwać zarówno spin-offem, jak i sequelem powieści, to bowiem oddzielna historia, którą wprawdzie sporo łączy z oryginałem, ale która nie chce być postrzegana przez jego pryzmat. I choć nie bez przeszkód po drodze, ostatecznie całkiem nieźle się jej to udaje.
Spryciarz – o czym jest australijski serial Disney+?
Tytułowy "Spryciarz" (w oryginale "The Artful Dodger", jak zresztą często bywa tu nazywany) to postać, którą poznaliśmy w "Oliverze Twiście". Wówczas młody Jack Dawkins był przywódcą gangu dziecięcych złodziejaszków buszujących po ulicach Londynu, gdzie los zetknął go z Twistem. Sam jednak nie doczekał końca opowieści – przyłapany na drobnej kradzieży, został za karę zesłany do Australii. I tam właśnie zabiera nas serial.
A dokładnie to do kolonii Port Victory, gdzie piętnaście lat po wspomnianych wydarzeniach, czyli w połowie XIX wieku, dorosły już Jack (Thomas Brodie-Sangster, "Gambit królowej") poprawił swoją społeczną pozycję, trudniąc się nie kradzieżami, lecz… medycyną. Chirurgią konkretnie, którego to fachu nauczył się podczas pobytu w marynarce wojennej. Ba, nauczył się to mało powiedziane, bo jak się okazuje, zręczne ręce Jacka kiedyś idealne dla kieszonkowca do operowania nadają się równie dobrze, czyniąc go najlepszym specjalistą w okolicy, choć dostrzega to niewielu. Także dlatego, że sama chirurgia to tutaj rodzaj krwawego, rozrywkowego spektaklu.
Szczęście (a może pech?) naszego bohatera polega na tym, że o jego umiejętnościach dowiaduje się córka miejscowego gubernatora, Lady Belle (Maia Mitchell, "Good Trouble"), nie tylko zafascynowana medycyną, ale i zdeterminowana, żeby wbrew ówczesnym konwenansom samej stanąć za stołem operacyjnym, a nie przed ołtarzem, gdzie najchętniej widziałaby ją rodzina. Mały szantażyk później Jack zostaje zmuszony wziąć ją na swoją podopieczną, ale to nie koniec kłopotów – te największe nadchodzą wraz z przybyciem do Australii Fagina (David Thewlis, "Fargo"), jego dawnego mentora z przestępczych czasów. Czy wraz z nim Jacka dopadnie przeszłość i karząca ręka sprawiedliwości w osobie bardzo chętnie wysyłającego kogo się tylko da na stryczek kapitana Gainesa (Damon Herriman, "Turysta")?
Spryciarz sięga do klasyki, ale Dickensa tu niewiele
Tego dowiecie się w ośmiu odcinkach serialu (całość jest już dostępna na Disney+), który wydarzenia literackiego pierwowzoru traktuje dość swobodnie i jak już wspomniałem – ich znajomość nie jest wymagana, żeby śledzić tę historię. Choć więc znajomych postaci pojawi się z czasem więcej, twórcy (scenarzysta James McNamara oraz producenci David Maher i David Taylor) zadbali o to, aby żaden widz nie poczuł się wykluczony, czyniąc fabułę w pełni zrozumiałą dla każdego.
Efektem jest serial, któremu gatunkowo najbliżej byłoby chyba do miksu medycznego romcomu z awanturniczą przygodą. Wszystko podane oczywiście w wersji light, nawet jeśli widzom nie szczędzi się widoku krwi, wnętrzności i szczegółów wykonywanych przez Jacka zabiegów. Nie spodziewajcie się zatem drugiego "The Knick", to nie ten klimat. Tutaj medycyna jest tylko pretekstem dla całej reszty, a najczęściej po prostu dla dobrej i niczym nieskrępowanej zabawy, która nie próbuje być niczym więcej.
Czy to dobrze? Zależy, jak na to spojrzymy. Sam pomysł na serial (wcale nieoryginalny, powstało już przynajmniej kilka interpretacji dalszych losów Dodgera) wydawał się średnio intrygujący, bo i raczej niewielu ekscytuje wprawdzie znana, ale wciąż drugoplanowa postać z XIX-wiecznej powieści. Biorąc to pod uwagę, można twórcom pogratulować, że udało im się Jacka z naprawdę niezłym skutkiem ożywić i uczynić interesującym, nawet jeśli z książkowym oryginałem ma on niewiele wspólnego. Z drugiej strony, nie oznacza to, że równie dobrze poszło z jego uczłowieczeniem i sprawieniem, że całość stała się emocjonująca.
Spryciarz, czyli jedna wielka australijska awantura
Tychże emocji podczas seansu "Spryciarza" za wielu więc nie odczułem, oglądając piętrzące się przed bohaterami przeszkody z bardzo umiarkowanym zaangażowaniem, co jednak nie sprawiło, że poświęcony temu czas uważam za kompletnie stracony. No nie, nie było ani nudno, ani męcząco, a kolejne godziny upływały w sumie bezboleśnie – ot, jak powinny przy dobrze zorganizowanej, bezpretensjonalnej rozrywce.
Ostatecznie to właśnie z nią mamy w tym przypadku do czynienia, co staje się jasne praktycznie od pierwszych scen, w których dynamiczny montaż w połączeniu z głośno rozbrzmiewającym w tle współczesnym rockiem skutecznie przykuwają uwagę do ekranu. Nic nowego, nic odkrywczego, ale działa. Zwłaszcza że potem tempo bynajmniej nie zwalnia, a doprawiona sporą porcją humoru i pozytywnej bezczelności fabuła pędzi przed siebie, z rzadka pozwalając sobie na wciśnięcie hamulca.
Ma to znaczenie o tyle, że zdecydowanie ułatwia przymknięcie oka na niedoskonałości. A te, mimo że po drodze ich nie brakuje, nie odbierają przyjemności płynącej ze śledzenia opowieści, która im dalej, tym bardziej pokręcona się staje. Owszem, liczbę wątków i pojawiających się postaci można by bez problemu solidnie zredukować, ale czy wówczas "Spryciarz" stałby się lepszy? Szczerze wątpię. To raczej ten rodzaj historii, która zyskuje na tym, że nie mamy czasu, by szczególnie się nad nią zastanawiać.
Spryciarz – czy warto oglądać serial Disney+?
Tak też polecam podejść do serialu, w większym stopniu doceniając to, co tutaj działa, niż narzekając na to, co nie. Bo i co z tego, że twórcy w znikomym lub żadnym stopniu wykorzystują oryginał, zamiast przemyślanej reinterpretacji znanych postaci fundując nam ich bezceremonialne uproszczenie? Trudno się na to zżymać, gdy aktorskie kreacje to czysty fun, a chemii między bohaterami nie brakuje. A że ci mogliby być nieco bardziej przyziemni? Napisani mniej efekciarsko, za to z większym realizmem? Pewnie tak, ale czy wówczas bawiłbym się równie dobrze?
Nie mam wcale takiej pewności, choć jasne, mogło być lepiej, ambitniej, mniej powierzchownie. W końcowym rozrachunku "Spryciarz" pozostawia po sobie jednak głównie dobre wspomnienia serialu, który nie odmieni waszego życia, ale pozwoli oderwać się na moment od rzeczywistości, żeby zanurzyć w klimacie australijskiej przygody. Musiałbym być naprawdę zgorzkniałym recenzentem, żeby tego nie docenić.