"Władcy przestworzy" to więcej niż godny następca "Kompanii braci" i "Pacyfiku" – recenzja serialu
Marta Wawrzyn
24 stycznia 2024, 15:00
"Władcy przestworzy" (Fot. Apple TV+)
Dziewięć odcinków. 250 mln dolarów budżetu. Znane nazwiska za i przed kamerą. Klimat uwielbiany przez fanów "Kompanii braci" i "Pacyfiku". Jak wypada serial "Władcy przestworzy", ostatnia część kultowej wojennej trylogii?
Dziewięć odcinków. 250 mln dolarów budżetu. Znane nazwiska za i przed kamerą. Klimat uwielbiany przez fanów "Kompanii braci" i "Pacyfiku". Jak wypada serial "Władcy przestworzy", ostatnia część kultowej wojennej trylogii?
"Władcy przestworzy" to tytuł powtarzany z różną częstotliwością od 2019 roku, kiedy to potwierdzono, że serial – będący swego rodzaju domknięciem trylogii, w skład której wchodzą dwa megahity HBO, "Kompania braci" i "Pacyfik" – rzeczywiście powstanie, a zobaczymy go na Apple TV+. Wyczekiwana dosłownie latami produkcja wojenna zadebiutuje na platformie 26 stycznia, a dziś spadło embargo na recenzje i tym samym przyszedł dzień prawdy: czy warto oglądać "Władców przestworzy"?
Władcy przestworzy – o czym jest serial Apple TV+?
Moja odpowiedź – po dwukrotnym obejrzeniu całego serialu i to bynajmniej nie z nadmiaru wolnego czasu – brzmi: tak, tak i jeszcze raz tak. "Władcy przestworzy" nie zawiodą fanów "Kompanii braci" i "Pacyfiku", a zwłaszcza tego pierwszego tytułu, oferując podobny miks wielkiego, pełnego rozmachu, wspaniale zrealizowanego kina wojennego z emocjami totalnymi i końską dawką typowo amerykańskiego patosu.
Zwycięskiej formuły się nie zmienia i ta ekipa – twórcą serialu Apple'a jest John Orloff, scenarzysta "Kompanii braci", a wspomagają go autorzy obu poprzednich miniserii, w tym znamienici producenci Tom Hanks, Steven Spielberg i Gary Goetzman – też tego nie zrobiła. Mimo że mówimy o formule mającej przecież blisko ćwierć wieku na karku.
Jeśli nie uwierzyliście w to, oglądając czołówkę "Władców przestworzy" – a czołówka ta, z charakterystyczną podniosłą muzyką i kadrami z odcinków, mówi bardzo wiele o tym, jaki to serial – spróbujcie uwierzyć mnie: jeżeli chodzi o jakość scenariusza i podejście do widza to jak cofnięcie się w czasie w najlepszym możliwym znaczeniu tego określenia, do tego momentu w historii telewizji, kiedy powstawały najlepsze seriale z półki premium. A jednocześnie mamy tutaj do czynienia z budżetem na miarę czasów wojen streamingowych. Lepsze połączenie naprawdę trudno sobie wyobrazić.
Opierając się na książce "Władcy przestworzy. Amerykańscy lotnicy w walce z nazistowskimi Niemcami" Donalda L. Millera, Orloff, autor najlepszego odcinka "Kompanii braci", czyli "Why We Fight", tworzy prawdziwie epickie widowisko, nie uciekając się do żadnych nowoczesnych sztuczek. "Władcy przestworzy" stawiają na bardzo tradycyjny sposób opowiadania historii i słusznie, bo mówimy o historii, która broni się sama, nie potrzebując dodatkowych twistów ani "ulepszeń". I aż dziw bierze, jak świeże sprawia to wrażenie w 2024 roku, po tym jak widzieliśmy już wszystko.
Władcy przestworzy – Austin Butler i znakomita obsada
W serialu oglądamy losy członków tzw. Krwawej Setnej – 100. Grupy Bombowej z 8. Armii Powietrznej Stanów Zjednoczonych, która toczyła podniebne walki w Europie od wiosny 1943 roku do zakończenia II wojny światowej na naszym kontynencie w maju 1945 roku. Podobnie jak poprzednie tytuły od tej ekipy, produkcja Apple TV+ stawia na bohatera zbiorowego i tę specyficzną męską kameraderię, która niosła zwłaszcza "Kompanię braci", wyróżniając jednak przy tym kilka osób na pierwszym planie.
Nasz główny duet to mjr Gale "Buck" Cleven (Austin Butler, "Elvis") i mjr John "Bucky" Egan (Callum Turner, "Fantastyczne zwierzęta") – dwaj bliscy przyjaciele, którzy nie mogliby bardziej różnić się od siebie, mimo że mają prawie identyczne ksywki. Jeden jest szalony i narwany, drugi to praktycznie harcerzyk, a razem stanowią siłę nie do powstrzymania. Przy okazji, radzę wam zapamiętać jak najszybciej, który to Buck, a który to Bucky, bo serial już na dzień dobry serwuje anegdoty z przeszłości obu z nich, nie przejmując się tym, że ledwie ich rozróżniamy. Na trzecim miejscu wypada wymienić por. Harry'ego Crosby'ego (Anthony Boyle, "Tetris"), bardzo zdolnego nawigatora, choć jego pierwsze przygody w powietrzu zupełnie na to nie wskazują.
W liczącej ponad dwieście osób obsadzie wyróżniają się jeszcze m.in. Barry Keoghan ("Duchy Inisherin") jako por. Curtis Biddick, Nate Mann ("Licorice Pizza") jako mjr Robert Rosenthal, zwany Rosiem, Branden Cook ("Chicago P.D.") jako ppor. Alex Jefferson, Rafferty Law ("Twist") jako sierż. Ken Lemmons, Josiah Cross ("King Richard: Zwycięska rodzina") jako ppor. Richard D. Macon, a z kobiecych ról Bel Powley ("Światełko") jako Alexandra Wingate. W serialu pojawia się też Ncuti Gatwa ("Sex Education"), ale nie dostaje wiele do roboty poza byciem częścią tej historii. A jeśli pytacie o Joannę Kulig ("Zimna wojna"), gra ona w jednym z odcinków melancholijną, pozbawioną złudzeń Polkę spotkaną w Londynie przez jednego z głównych bohaterów. Tylko i aż tyle.
Podobnie jak to było w "Kompanii braci" i "Pacyfiku", błyskawicznie zostajemy wciągnięci nie tylko w fabułę związaną z działaniami wojennymi, ale też w prywatne perypetie charyzmatycznych chłopaków. I podobnie jak to było w obu poprzednich serialach, głównym postaciom z "Władców przestworzy" też daleko do posągowych bohaterów. To ludzie z krwi i kości, mający swoje wady i problemy. Ktoś za dużo pije i przesadza z ułańską fantazją, ktoś zdradza żonę, przy okazji angażując się w najbardziej uroczy romans, ktoś zachowuje się jak tchórzliwy dzieciak, i w sumie nic dziwnego, bo mówimy o osobach w wieku studenckim wysłanych na drugi koniec świata z iście straceńczą misją: zniszczyć Luftwaffe i zdobyć panowanie w powietrzu w Europie. Tymczasem wielu z nich wcześniej nie wyjeżdżało poza granice swojego stanu.
Władcy przestworzy to godny następca Kompanii braci
W porównaniu do obu poprzedników, a zwłaszcza brutalnej rzeźni, jaką był "Pacyfik", "Władcy przestworzy" wydają się na początku dość lekkim serialem – jak na standardy produkcji wojennych. Tak, ktoś doznaje odmrożeń, bo walka na wysokości siedmiu tysięcy metrów nad poziomem morza to mroźny horror, ktoś ginie, ktoś jest świadkiem, jak samolot kolegi eksploduje, ale generalnie maszyny błyszczą i wyglądają jak marzenie, zaś lotnicy są piękni i perfekcyjnie ubrani. Nie brodzą w błocie, śpią co noc w czystej pościeli, dostają wszystkie posiłki, a do nich wódkę, kawę i co tylko zechcą, zaś wieczory spędzają na potańcówkach w bazie albo na piwie w lokalnym pubie, jako że ich baza znajduje się na w miarę bezpiecznych Wyspach Brytyjskich. Oglądając, jak wyelegantowani tańczą przy jazzowej muzyce, można wręcz zacząć zadawać sobie pytanie, gdzie ta wojna – dopóki nie zaczyna się pełna emocji jazda bez trzymanki.
Jako kronika skupiająca się głównie na kilku osobach z Krwawej Setnej, "Władcy przestworzy" pokazują różne oblicza wojny w powietrzu, od pierwszego lotu nad Bremę, aż po walki o Berlin i całkowite zniszczenie Luftwaffe. Gdzieś pomiędzy efektownie nakręconymi – i z odcinka na odcinek coraz bardziej niebezpiecznymi – misjami poznajemy taktykę Amerykanów, polegającą w skrócie na lataniu w środku dnia i precyzyjnym bombardowaniu strategicznych celów w Niemczech, i zaczynamy rozumieć, że w związku z tym śmiertelność będzie pewnie większa niż w "Pacyfiku".
I rzeczywiście, koszmar wojny w okolicach połowy serialu staje się nie do udźwignięcia – a przed nami i naszymi bohaterami są jeszcze kolejne odsłony tego dramatu, z obozami dla więźniów, marszem głodowym pojmanych lotników czy obozami koncentracyjnymi, tu pokazanymi z nieco innej perspektywy niż w "Kompanii braci". To wszystko, czego doświadczyli mjr Dick Winters (Damian Lewis) i spółka, ma i tu swoje odzwierciedlenie, nawet jeśli twórcy dbali o to, aby nie kopiować samych siebie.
"Kompania braci" i "Pacyfik" pokazały, jak niesamowicie może wyglądać kino wojenne w telewizji, a "Władcy przestworzy" w udany sposób to kontynuują w podobnym stylu, przy dźwiękach muzyki Blake'a Neely'ego ("Flash", "Ty" i wiele innych seriali i filmów), podkreślających co donioślejsze momenty. W serialu nie brak wspaniale nakręconych scen walk (głównie z udziałem ciężkich bombowców B-17, ale nie tylko), patetyczne momenty wielkiego heroizmu przeplatają się z żarcikami, wygłupami i prywatnymi historiami o różnej wadze, a do bohaterów łatwo się przywiązać – i otrzymać cios prosto w serce albo spędzić kilka odcinków niepokojąc się o los którejś z postaci. Czymkolwiek w danym momencie nie są "Władcy przestworzy", ogląda się ich przepysznie, a bomby emocjonalne spadają na widzów równie często i skutecznie, co prawdziwe na III Rzeszę.
Władcy przestworzy – czy warto oglądać serial Apple TV+?
Przede wszystkim jednak jest to spektakl, który coś po sobie pozostawia, zdecydowanie wychodząc poza kategorie czysto rozrywkowe. "Kto walczy z potworami, ten niechaj baczy, by sam przytem nie stał się potworem. Zaś gdy długo spoglądasz w bezdeń, spogląda bezdeń także w ciebie" – cytuje w finale jeden z bohaterów Friedricha Nietzschego, mówiąc, że czasem budzi się i nie rozpoznaje siebie w lustrze. Piętno psychiczne, jakie pozostawia po sobie wojna, to motyw przewodni całej tej serialowej trylogii, owszem, gloryfikującej heroizm i poświęcenie amerykańskich chłopców, ale też nieuciekającej od realiów. Wojna to koszmar, kropka – mówiła to "Kompania braci", krzyczał o tym bardzo głośno "Pacyfik" i powtarzają to także "Władcy przestworzy", dorzucając a to obraz eksplodującego samolotu z kimś, kogo pokochaliśmy, w środku, a to widok na puściutką bazę, po tym jak z jednej z misji nie wraca prawie nikt.
Serial Apple TV+, ze swoim kinowym rozmachem, tradycyjnym sposobem opowiadania historii, gdzie kluczową rolę gra narrator, i iście oscarową obsadą, z jednej strony jest najbardziej klasyczną produkcją, jaką można sobie wyobrazić. Wszystko jest tu zrobione "po bożemu" i dokładnie tak, jak robiło się dwadzieścia lat temu. A jednak seansowi towarzyszy nieodparte wrażenie świeżości, jak gdybyśmy po latach zmagań z netfliksowym średniactwem, przekombinowanymi pomysłami, za którymi koniec końców okazuje się nic nie stać, wysokobudżetowymi wydmuszkami i dziesiątkami niepotrzebnych rebootów, spin-offów itd., itp., wrócili wreszcie do korzeni złotej ery telewizji. Do tych czasów, kiedy na ekranie królowały po prostu dobrze opowiedziane historie, a widza traktowało się jak istotę nie tylko dorosłą, ale do tego jeszcze rozumną.
Oglądajcie "Władców przestworzy", niezależnie od tego, czy jesteście fanami kina wojennego czy nie – i czy widzieliście dwie poprzednie części tej trylogii czy nie. To zrobiony po mistrzowsku miniserial, w którym działa wszystko, od scenariusza, przez aktorstwo, aż po fenomenalną, wypakowaną wartymi miliony (prawie 28 mln dolarów za odcinek!) efektami specjalnymi oprawę, za którą obok dawnych producentów i Johna Orloffa odpowiadają tacy reżyserzy, jak Cary Joji Fukunaga ("Nie czas umierać", "Detektyw"), Dee Rees ("Mudbound") czy Tim Van Patten ("Rodzina Soprano").
"Kompania braci" ustanowiła w 2001 roku standardy dla miniseriali zrobionych w stylu wielkiego kina, "Pacyfik" w 2010 roku oszałamiał widowiskową akcją, a "Władcy przestworzy" pojawili się w idealnym momencie, by pokazać publice, czym może i powinna być porządna klasyczna telewizja w efektownym streamingowym wydaniu.