"Awatar: Ostatni władca wiatru" to wzniosły paździerz bez uroku oryginału – recenzja serialu Netfliksa
Karolina Noga
22 lutego 2024, 09:01
"Awatar: Ostatni władca wiatru" (Fot. Netflix)
"Awatar: Ostatni władca wiatru" to drugie podejście do ekranizacji live action kultowej i uwielbianej kreskówki. "Podejście" to słowo klucz – bo serial Netfliksa trudno nazwać udanym. Czemu to nie będzie kolejne "One Piece"?
"Awatar: Ostatni władca wiatru" to drugie podejście do ekranizacji live action kultowej i uwielbianej kreskówki. "Podejście" to słowo klucz – bo serial Netfliksa trudno nazwać udanym. Czemu to nie będzie kolejne "One Piece"?
Gdy ogłoszono, że Netflix stworzy serial "Awatar: Ostatni władca wiatru", czyli aktorską wersję animacji "Awatar: Legenda Aanga", większość fanów zachwycona nie była. Pierwsza próba przełożenia kultowej historii w ten sposób – film z 2010 roku – okazała się potworną katastrofą, zaczynając już od castingu. Kiedy Netflix rozpoczął promocję swojej wersji i pokazał zwiastun serialu, wzbudził nadzieję wśród fanów. Niestety – po obejrzeniu przedpremierowo całości stwierdzam, że na nadziejach się skończyło.
Awatar: Ostatni władca wiatru nie ma nic z oryginału
"Awatar: Ostatni władca wiatru" zabiera nas do mistycznego świata, gdzie ludzie mogą manipulować żywiołami. Punkt wyjścia jest prosty: historia koncentruje się wokół 12-letniego Aanga (Gordon Cormier, "Bastion"), który budzi się z długiego snu wewnątrz lodu i odkrywa, że jest ostatnim żyjącym magiem powietrza. Chłopiec znaleziony przez mieszkające w pobliskiej wsi rodzeństwo, Katarę (Kiawentiio, "Ania, nie Anna") i Sokkę (Ian Ousley, "Trzynaście powodów"), musi stawić czoła niebezpieczeństwu, szkoląc przy tym swoje umiejętności, co nie jest szczególnie łatwe, gdyż w międzyczasie po władzę nad całym serialowym serialowym światem sięgnął Naród Ognia, a na tropie Aanga jest Zuko (Dallas Liu, "PEN15"), syn Władcy Ognia Ozaia (Daniel Dae Kim, "Lost").
Świat "Awatara" w oryginale jest barwny, energiczny i wciągający bez reszty. W adaptacji Netfliksa trudno jest doszukiwać się uroku oryginału. Przede wszystkim można odnieść wrażenie, że showrunner serialu Albert Kim ("Sleepy Hollow", "Nikita") chciał stworzyć bardzo poważną, znaczącą i wzniosłą historię, ale nie chciało mu się jej wymyślać od zera – dlatego wziął "Awatara" i uznał, że po kilku zmianach powstanie projekt jego marzeń. Niestety, tak to nie działa, a powoduje jedynie, że "Awatar: Ostatni władca wiatru" to patetyczna wydmuszka pozbawiona jakiegokolwiek wdzięku.
Każdy kolejny odcinek (a jest ich osiem) utwierdzał mnie w przekonaniu, że Netflix kompletnie minął się z przekazem i celem oryginału, próbując wcisnąć historię Aanga w sztywne, przygotowane przez siebie ramy. Nic dziwnego, że oryginalni twórcy – Michael Dante DiMartino i Bryan Konietzko – opuścili projekt Netfliksa. Na ich miejscu także nie chciałabym się pod tym podpisać. Historia została przekształcona dla mainstreamowego widza, ale nie da się ukryć, iż – nawet zapominając o tym, że jest to adaptacja – "Awatar: Ostatni władca wiatru" po prostu nie jest dobrym serialem. Za sztucznie, za dużo patosu, za mało zabawy i lekkości oryginału. A to dopiero początek.
Awatar: Ostatni władca wiatru to nie drugie One Piece
Trzeba jednak przyznać, że większość aktorów naprawdę się stara pracować z dostępnym materiałem. Radę daje zwłaszcza Gordon Cormier jako Aang i momentami bije od niego urok godny uwielbianego bohatera. Ale jest wiele momentów, kiedy młodzi aktorzy uginają się pod ciężarem historii, przez co całość prezentuje się dość sztucznie. Problem jest zwłaszcza z postacią Sokki i na to zapowiadało się już od chwili, gdy ogłoszono, że Sokka będzie mniej seksistowski. Jak słusznie zauważyli fani, seksizm bohatera i jego zachowanie było kluczowym punktem jego wątku, prowadzącym do ciekawego i wiarygodnego rozwoju postaci. Sokka był zabawny, miał niewyparzony język – natomiast w wersji Netfliksa jest to bohater zwyczajnie nudny.
Oczywiście, przełożenie mocnej, kreskówkowej ekspresji na live action może być problematyczne i wielu się na tym potknęło. Jednak "One Piece" udowodniło, że jeśli się chce, to można przełożyć animację na równie barwny serial aktorski, niepozbawiający przy tym bohaterów charyzmy. Trzeba też też przyznać, że Kiawentiio jest naprawdę niezła jako Katara i udaje jej się oddać ducha bohaterki – a przynajmniej jego część. Biorąc pod uwagę całość serialu, lepsze to niż nic.
Trudno nie porównywać serialu Netfliksa do kreskówki, zwłaszcza gdy jest się jej fanem. Postacie w wersji aktorskiej to zaledwie cienie barwnych i ciekawych, a przede wszystkim złożonych bohaterów, których poznało się w oryginale. W "Awatarze: Ostatnim władcy wiatru" postacie można opisać pojedynczymi słowami, a ich motywacje zostały niesamowicie spłycone. Np. postać Zuko i jego gonitwa za Awatarem została sprowadzona do dzikiego pragnienia wygrania wojny, niemal kompletnie pomijając jego relacje z ojcem i pragnienie usłyszenia jakiejś pochwały z jego ust. Sytuację ratują niektóre poboczne postaci, jak Yue (Amber Midthunder, "Prey") czy świetna Maria Zhang jako Suki, ale to za mało, by pociągnąć historię.
Awatar: Ostatni władca wiatru – czy warto oglądać serial?
Serial nie składa się z samych wad – wizualnie wszystko prezentuje się naprawdę ładnie. Mamy piękne kadry, zachwycające wykorzystanie CGI, dzięki któremu wszelkie sceny z użyciem przez bohaterów mocy wyglądają świetnie. Realistycznie prezentują się także niesamowite stworzenia, jak latający bizon Appa czy skrzydlaty lemur Momo. Pytanie brzmi: co z tego, skoro historia przedstawiona w serialu się dłuży, nie wciąga i jest okraszona wzniosłymi banałami, które nijak pasują do wymowy całości?
"Awatar: Ostatni władca wiatru" to serial… no właśnie, dla kogo? Fani oryginału raczej będą zawiedzeni, a osoby niezaznajomione z historią także mogą odbić się od niej, jako że ta wersja nie ma w sobie ani trochę magii, za to sączy się z niej nieznośny patos. Brakuje tutaj szacunku do materiału źródłowego, ale przede wszystkim pasji i miłości do przedstawianej historii.
Oryginalny "Awatar" potrafił wyważyć powagę widma wojny w tym fantastycznym świecie z lekkością i urokiem opowieści o młodych postaciach, a adaptacja Netfliksa może otrzymać za to dwóję z ogromnym minusem. Piękne zdjęcia i efekty specjalne to nie wszystko, a z pewnością nie przykrywają słabiutkiego poziomu scenariusza.