"Reżim" w śmieszno-straszny sposób pokazuje, jak świat widzi Polskę i okolice – recenzja serialu HBO
Marta Wawrzyn
3 marca 2024, 19:40
"Reżim" (Fot. HBO)
Nowy miniserial HBO z Kate Winslet w roli głównej? Większość z nas powie "biorę!", nie sprawdzając nawet, o czym to jest. W przypadku "Reżimu" warto jednak sprawdzić, też po to, aby uniknąć potężnego rozczarowania.
Nowy miniserial HBO z Kate Winslet w roli głównej? Większość z nas powie "biorę!", nie sprawdzając nawet, o czym to jest. W przypadku "Reżimu" warto jednak sprawdzić, też po to, aby uniknąć potężnego rozczarowania.
Kate Winslet ("Mare z Easttown") w roli głównej, jako szalona dyktatorka państewka gdzieś w Europie Środkowej. Nominowana do Oscara Andrea Riseborough ("Black Mirror", "Dla Leslie") jako jej prawa ręka. Hugh Grant ("Od nowa", "Skandal w angielskim stylu") w roli lidera opozycji. Showrunner Will Tracy ("Sukcesja"), reżyser Stephen Frears ("Skandal w angielskim stylu"), scenarzyści mające doświadczenie w The Onion, "New Yorkerze" oraz w programach Johna Olivera, Stephena Colberta czy Setha Myersa. Atrakcyjny temat, który daje szansę powiedzenia czegoś świeżego o współczesnym świecie. A do tego HBO – gwarancja jakości! Jak już pewnie domyśliliście się po tej wyliczance, coś w "Reżimie" poszło mocno nie tak, choć przecież miało być tak super.
Reżim – o czym jest miniserial HBO z Kate Winslet?
Miało być super, a nie jest. Serial, który widziałam przedpremierowo w całości (sześć odcinków), jednym słowem można by określić jako "dziwaczny". Wydaje się, że celowano tutaj w ostrą satyrę na dzisiejszą geopolitykę, egzystującą gdzieś pomiędzy "Sukcesją" a "Veepem", i przestrzelono. Choć "Reżim" ma kilka plusów, sprawiających, że mimo wszystko oglądać go się da, momentami wręcz z przyjemnością, to wydaje się, że jednak nie było zamiarem HBO wypuszczenie pustej, banalnej, niepopartej żadnym sensownym researchem farsy, która bez ładu i składu skleja różne motywy – często przestarzałe – z naszego regionu i zwyczajnie nie ma nic do powiedzenia.
Wróćmy jednak do początku: "Reżim" został pomyślany jako historia roku z życia współczesnej dyktatury w Europie Środkowej. Wiecie, jednego z tych państewek wciśniętych gdzieś między Rosję a Niemcy. Głową tego państwa, bardziej niż cokolwiek innego przypominającego Freedonię z "Kaczej zupy", jest pani kanclerz Elena Vernham (Winslet), która w ciągu kilku lat rządów zdołała przemienić cały kraj w prywatny folwark, a swoich współpracowników w ślepo jej posłusznych służących. Pilot zaczyna się od tego, że do pałacu zostaje przyprowadzony wbrew własnej woli kapral Herbert Zubak, zasłużony wojskowy Matthias Schoenaerts ("Django"), pieszczotliwie określany Rzeźnikiem. Jego postać będzie grała jedną z głównych ról zarówno w polityce naszego państewka, jak i w osobistym życiu heroiny, która pomimo posiadania męża (Guillaume Gallienne, film "Maria Antonina") zapała namiętnością do ochroniarza.
Ta kompletnie pokręcona para – oderwana od rzeczywistości, opanowana przez liczne obsesje i urojenia pani kanclerz oraz mający specyficzne poglądy na świat, w tym także na współczesną medycynę, wojskowy – razem sprawi, że państewko, którego cała gospodarka opiera się na kopalniach kobaltu i burakach cukrowych, zacznie zmierzać ku upadkowi, a po drodze będzie równie śmieszno, co straszno. Przerażeni tym, co się wyprawia, ludzie z najbliższego otoczenia dyktatorki – na czele z wierną Agnes (Riseborough) i ministrami – nigdy jednak nie powiedzą nic wprost, nigdy głośno nie skrytykują szefowej, sprawiając, że jej obłęd, będący obłędem całego kraju, będzie się tylko pogłębiać. Skąd my to znamy… No cóż, raczej z innych źródeł niż twórcy "Reżimu".
Reżim to dziwny twór, który nie będzie drugą Sukcesją
"Reżim" to twór tak dziwny i nietrafiony, że niełatwo go z sensem opisać, jednocześnie wyjaśniając, co jest z nim nie tak. Bez większej przesady mogę powiedzieć, że oglądając ze dwieście seriali rocznie, z czymś, co wprawiłoby mnie w aż taką konfuzję, nie zetknęłam się od dawna. Podobnie jak "Sukcesja", "Reżim" to piekielnie mroczna historia ukryta pod toną absurdu, problem w tym, że zawodzi i na jednym, i na drugim polu, nie dorastając znakomitemu poprzednikowi do pięt, jeśli chodzi o poziom tak humoru, jak i politycznych diagnoz. Na papierze produkcja HBO ma wszystko, aby być hitem, bo do scenarzysty "Sukcesji", reżysera "Skandalu w angielskim stylu" i oscarowej "Królowej" oraz obsady z pierwszej ligi należy jeszcze dodać grube pieniądze wyłożone na realizację. Wszystko w "Reżimie" jest z najwyższej półki, począwszy od kostiumów, a skończywszy na miejscówkach – z którymi zresztą też mam problem, bo "z najwyżej półki" w tym przypadku niestety oznacza też "wyjątkowo niefortunnie dobrane".
Żeby było jasne, nie krytykuję "Reżimu" za to, że robi pośmiewisko z naszego regionu ani za to, że nie hamuje się przy tym. Nie, tu chodzi o to, że poziom znajomości naszego regionu przez twórców pozostawia wiele do życzenia. Serial stawia na toporny, mało subtelny, niezbyt inteligentny rodzaj satyry, sugerujący, że ostatnio ludzie z ekipy "Reżimu" widzieli tę część świata w latach 90. i niezbyt orientują się w temacie, jakim są zahaczające o autorytaryzm rządy w Europie Środkowej. Nie rozumieją też przyczyn, dla których kraje takie jak Polska albo Węgry sięgają po iluzję "silnego przywództwa". Podczas gdy "Sukcesja" błyskotliwie i z dużą znajomością tematu wyśmiewała imperia medialne w stylu Ruperta Murdocha, Tracy i spółka ledwie kojarzą, co to takiego Polska, Węgry i cała reszta, i raczej nie przeczytali za dużo o "reżimach" w naszych państwach.
Elena ma tytuł kanclerza, bo pewnie ktoś z ekipy kojarzył – ledwie, ledwie, ale kojarzył – że istnieje ktoś taki jak Angela Merkel. Wyraźnie też twórcy "Reżimu" słyszeli o Julii Tymoszenko, a nawet widzieli ją na jakimś zdjęciu, sądząc po tym, jak Winslet zaplata włosy w charakterystyczny warkocz. Na dobrą sprawę trudno jednak pojąć, czemu postać Eleny w ogóle jest kobietą, skoro najbardziej kojarzy się z dwoma męskimi przywódcami, tj. Władimirem Putinem i Donaldem Trumpem. Żeby było całkiem bez sensu, na fladze fikcyjnego państewka widnieją lwy Habsburgów, a serial nakręcono w… najbardziej znanych wiedeńskich pałacach, takich jak oblegany przez turystów Schönbrunn. Tak, "Reżim" udaje, że to tam mieszka postać Winslet. Postsowiecka Rosja ze stolicą w Wiedniu? Dla Amerykanów wszystko jedno, większość i tak nie zorientuje się, że Austria pasuje tutaj jak pięść do nosa, a kogo obchodzi jakaś tam reszta świata.
W serialu w pewnym momencie pojawia się jakże chwalebna polska tradycja z mordowaniem własnego karpia na Wigilię, po tym jak trzymaliśmy go w – złotej w tym przypadku – wannie. Will Tracy w rozmowie z Serialową przyznał jednak, że i tutaj oparł się na Rosji, a dokładniej na tym, co przekazali mu rosyjscy członkowie ekipy. Moje pytanie o research dotyczący konkretnie Polski twórca "Reżimu" z gracją ominął, a z serialu przebija sugestia, że Polska, Węgry, Rumunia, Rosja, Ukraina – naprawdę wsio rawno. Przywódcy pławią się w luksusach, naród klepie biedę, wszędzie dzicz, kicz i ułańska fantazja. A jak dorzucimy turystyczne atrakcje Wiednia i Alpy w tle, to też OK.
Trwający sześć godzin serial ma głębię i finezję przeciętnego skeczu "Saturday Night Live", nie aspirując do tego, by powiedzieć cokolwiek odkrywczego o współczesnej geopolityce i powodach uciekania się do autorytaryzmu. I w porządku, takie głupotki czasem też są potrzebne, ale może nie kręćmy ich w Schönbrunnie za miliony dolarów i nie zatrudniajmy do tego Kate Winslet? To dezorientujące dla widza, który spodziewa się czegoś więcej niż "Ha, ha, a więc tak Amerykanie widzą kraje takie jak Polska".
Reżim – czy warto oglądać serial HBO z Kate Winslet?
Uwaga, teraz będzie najlepsze. Jeśli zapytacie, czy warto oglądać "Reżim", moja odpowiedź brzmi: tak, oczywiście, że to oglądajcie. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że nie będąc serialem zbyt wybitnym ani przenikliwym, "Reżim" niewątpliwie ma swój styl i bywa na swój sposób zabawny. Oczywiście jeśli przyznacie przed samymi sobą, że komedie nie najwyższych lotów też was bawią. Po drugie, Kate Winslet, która rzadko gra jakiekolwiek role komediowe, jest tu bez mała fantastyczna, błyskawicznie przemieniając swoją groteskową bohaterkę w istotę ludzką z krwi i kości. Szkoda tylko, że scenariusz pozostaje za nią daleko w tyle, a poziom żartów jest wręcz obraźliwy dla zaangażowanych w to gwiazd – wśród których wypada jeszcze wymienić Marthę Plimpton ("Dorastająca nadzieja") w roli amerykańskiej polityczki à la Hillary Clinton.
Po trzecie i najważniejsze, z "Reżimem" warto się zapoznać, bo to iście fascynująca wtopa. Owszem, HBO stawia czasem na przestrzelone seriale i ma jakieś niezrozumiałe zamiłowanie do komedii nie najwyższych lotów ("Reżim" bardziej niż z "Veepem" kojarzy mi się z "Prawymi Gemstonami" albo wręcz z okropnym "Światem w opałach", w którym zmarnowano talent Tima Robbinsa), ale jednak rzadko są to tak gigantyczne projekty jak ten. Trudno powiedzieć, jak doszło do tego, że "Reżim" otrzymał zielone światło, dlaczego nikt nie zakwestionował będącego zlepkiem pomysłowych, ale jednak bzdur scenariusza i jakim cudem przekonano Kate Winslet do przyjęcia roli.
Martha Plimpton w rozmowie z Serialową określiła "Reżim" jako "The Crown" na grzybkach halucynogennych. Coś w tym jest, tyle że znalazłabym przykłady seriali, w których polityczne odpały z różnych stron świata zamieniano w znacznie bardziej błyskotliwą satyrę. Ot, choćby "Sprawa idealna", której twórcy potrafili zrobić lepszy research do pojedynczych odcinków niż Tracy i jego ekipa do całego serialu.
Wszystko to składa się na pierwsze poważniejsze serialowe rozczarowanie tego roku i sporych rozmiarów porażkę dla stacji, która rzadko aż tak bardzo z czymś nie trafia. Porażkę o tyle niepokojącą, że wydaje się, iż w HBO nie zdawano sobie sprawy z jakości serialu, dopóki nie pojawiły się recenzje, i promowano go niczym drugi "Ród smoka". Ba, nawet po tym jak krytycy za oceanem zrównali "Reżim" z ziemią, PR-owcom stacji udało się wygrzebać z ich tekstów kilka cytatów, sugerujących, że to najlepsza rzecz na świecie, i zamieścić je w mediach społecznościowych. Elena Vernham byłaby dumna.