"Szōgun" to znacznie więcej niż japońska "Gra o tron" – recenzja serialu dostępnego na Disney+
Mateusz Piesowicz
27 lutego 2024, 08:14
"Szōgun" (Fot. FX)
Remake cztery dekady po cieszącym się legendarnym statusem oryginale? Wyglądało to jak krok prosto na minę, a jednak się udało – nowy "Szōgun", który wystartował dziś na Disney+, to kawał telewizji w najlepszym wydaniu.
Remake cztery dekady po cieszącym się legendarnym statusem oryginale? Wyglądało to jak krok prosto na minę, a jednak się udało – nowy "Szōgun", który wystartował dziś na Disney+, to kawał telewizji w najlepszym wydaniu.
1600 rok. Po wielu miesiącach morderczej podróży holenderski okręt Erasmus z angielskim pilotem morskim Johnem Blackthorne'em na pokładzie przybija do wybrzeży Japonii. Tak rozpoczyna się historia, o której świat usłyszał po raz pierwszy w 1975 roku za sprawą powieści Jamesa Clavella, ale która największą sławę zyskała kilka lat później dzięki miniserialowi NBC. Dziś, przeszło cztery dekady od jego premiery, "Szōgun" wraca na ekrany w nowej wersji i jest to naprawdę świetna wiadomość, czego niekoniecznie wszyscy się spodziewali.
Szōgun – o czym jest serial dostępny na Disney+?
Wszystko dlatego, że na ponowną ekranizację tej historii musieliśmy czekać wyjątkowo długo (zapowiedziano ją po raz pierwszy w 2018 roku), co nigdy dobrze nie wróży. Zwłaszcza że w międzyczasie projekt przeszedł przez zmianę scenarzystów, a ekipa musiała nawet wejść na plan na jeden dzień tylko po to, żeby stacja FX nie utraciła praw do tytułu. W tym przypadku zwłoka i przeszkody wyszły jednak wszystkim na dobre, bo efekt końcowy jest więcej niż dobry.
Nowy "Szōgun", którego pierwsze dwa odcinki można już oglądać na Disney+ (ja widziałem przedpremierowo osiem z dziesięciu), podąża z grubsza śladami oryginału. I tutaj zaczynamy więc od holenderskiego okrętu, którego resztki załogi na czele z Balckthorne'em (Cosmo Jarvis, "Peaky Blinders") po wylądowaniu u wybrzeży Japonii trafiają do rybackiej wioski, gdzie czeka ich trudny pierwszy kontakt z miejscowymi. Zamiast jednak trzymać się kurczowo losów Europejczyków na nieznanym lądzie, twórcy rozbijają opowieść, przedstawiając nam jej szerszy kontekst.
Ten jest natomiast bardzo ciekawy, bo oto trafiliśmy do kraju, który stoi u krawędzi wojny domowej. Po śmierci poprzedniego władcy rządy w Japonii w imieniu młodego następcy tronu sprawuje pięcioosobowa Rada Regentów. Wśród lordów poszczególnych prowincji trudno jednak o zgodę i każdy stara się zyskać przewagę nad resztą rywali. Szlachetny lord Yoshii Toranaga (Hiroyuki Sanada, "Westworld") szansę na to dostrzega właśnie w obcych przybyszach, których statek, broń i wiedzę planuje wykorzystać do własnych celów. Wplątując w ten sposób Blackthorne'a w sieć politycznych machinacji, Toranaga, choć nie przyznaje tego głośno, ma jeden cel – objąć faktyczną władzę w kraju i zostać szogunem.
Szōgun – polityczne rozgrywki w Japonii sprzed wieków
Pod kątem fabularnym serial autorstwa Rachel Kondo i Justina Marksa ("Odpowiednik") jest dość skomplikowaną układanką, tak samo jak była nią na przełomie XVI i XVII wieku, na chwilę przed początkiem okresu Edo, Japonia. Bo nie można zapominać, że cała ta historia inspirowana jest autentycznymi losami pierwszego Anglika w tym azjatyckim kraju, Williama Adamsa. Jego serialowy odpowiednik musi odnaleźć się w nowych realiach, zderzając się nie tylko z obcą kulturą i językiem, ale też lądując w samym środku politycznych rozgrywek, w które oprócz miejscowych zamieszani są też wrodzy protestantom i mający już mocne wpływy w Japonii portugalscy jezuici.
Zorientowanie się w tym labiryncie powiązań jest z kolei o tyle trudne, że w przeciwieństwie do oryginału i pierwszej ekranizacji, nowy "Szōgun" porzuca europocentryczną postawę, w centrum opowieści stawiając nie Blackthorne'a, lecz Japończyków. Jeszcze zanim na dobre wkręcimy się w losy przybysza, zostajemy więc wciągnięci w zawiłe relacje na najwyższym kręgu w Osace, w których przynajmniej na początku połapać się niełatwo. Ale spokojnie, wszystko w swoim czasie.
Pewną dezorientację na starcie trzeba bowiem wliczyć w koszty. Nie sposób było jej uniknąć, jeśli twórcom zależało na opowiedzeniu tej historii bez nadmiernego jej upraszczania dla potrzeb zachodniego odbiorcy. A że zależało, to widać na każdym kroku, począwszy od przeważających w serialu dialogów w języku japońskim, po szacunek dla tamtejszej kultury i obyczajów, który przejawia się czy to w dopracowanych do najmniejszego detalu szczegółach realizacyjnych, czy tempie opowieści i nacisku na konkretne elementy scenariusza.
Szōgun to epicka historia nie tylko dla miłośników Japonii
O ile jednak perspektywa zewnętrzna została w tym "Szōgunie" zepchnięta na drugi plan, nie porzucono jej rzecz jasna w stu procentach. John Blackthorne, czy jak wolicie "Anjin-san" (jap. pilot), i proces jego poznawania oraz dostosowywania się do japońskich reguł nadal stanowi bardzo istotny element fabuły, w którym bohaterowi i nam towarzyszy pełniąca rolę tłumaczki pani Toda Mariko (Anna Sawai, "Pachinko", "Monarch: Dziedzictwo potworów"). Postać bardziej skomplikowana, niż się początkowo może wydawać, co czyni z rozdartej między japońskim pochodzeniem, katolickim wyznaniem i trudną przeszłością bohaterki jedną z ciekawszych w serialu.
Oczywiście widzów znających albo tę historię, albo gatunkowe realia nie zaskoczy, że tłumaczkę i jej podopiecznego połączy z czasem coś więcej niż wspólny język (w teorii portugalski, w praktyce angielski – widać twórcy uznali, że słuchanie japońskiego to już wystarczający wysiłek dla oglądających i nie ma im co dokładać). Dobra opowieść bez romansu obyć się wszak nie może, choć tu poświęcono mu znacznie mniej uwagi niż w pierwszej ekranizacji, przez co wydaje się miejscami wręcz niepotrzebny. Wrażenie, że serial poradziłby sobie doskonale bez niego, potęgują zresztą lepsze i bardziej dopracowane pozostałe motywy, które czynią "Szōguna" prawdziwie epickim widowiskiem.
Walka o władzę między potężnymi rodami. Honorowi bohaterowie stający naprzeciwko grających nieuczciwie rywali. Kotłujące się ambicje i własne cele poszczególnych postaci, z których każdy stara się ugrać jak najwięcej dla siebie, często balansując na granicy pomiędzy dwoma obozami. Do tego iskrzący się w tle konflikt religijny, zderzenie kultur i ciągłe stąpanie po obszarze moralnej szarości. "Szōgun" spełnia absolutnie wszystkie warunki wielkiej telewizyjnej sagi, ale co jeszcze istotniejsze, naprawdę znakomicie czuje się we własnej skórze.
Szōgun to uniwersalna opowieść zaklęta w szczegółach
Nieważne bowiem, czy oglądamy akurat Hiroyukiego Sanadę z pełną powagą władającego ekranem jako Toranaga w każdej scenie ze swoim udziałem, czy skupiamy się na znacznie bardziej topornych próbach okiełznania obcej rzeczywistości przez Blackthorne'a, twórcy doskonale wyczuwają klimat opowieści, zawsze wiedząc, w jaki sposób ją poprowadzić. Nie starają się przy tym naśladować poprzednika, choćby w kwestii angielskiego pilota obierając własną ścieżkę. Zresztą trudno, żeby było inaczej, skoro do roli granej wcześniej z dostojeństwem przez Richarda Chamberlaina bierze się teraz Cosmo Jarvisa, czyli faceta w typie mrukliwego Toma Hardy'ego i zachowującego się w sposób korespondujący z tą ekranową postawą (co paradoksalnie czyni go bardziej interesującym).
Te i inne zmiany sprawiają, że "Szōgun" nabiera głębi, zamieniając historyczną operę mydlaną w coś znacznie bardziej złożonego, jednocześnie unikając pułapek współczesnej telewizji. Przemoc? Jest, jasne i to bez upiększania oraz w dość pokaźnej ilości. Ale też pozbawiona fetyszyzowania i efekciarstwa, zawsze ma jakiś cel. Podobnie zresztą jak rozbierane sceny, których wbrew pozorom jest w serialu jak na lekarstwo (a już na pewno mniej niż w starej wersji).
Przyznaję, że taka dojrzałość ze strony twórców mnie zaskoczyła. Spodziewałem się, że wykorzystają okoliczności do przyciągnięcia widzów przed ekrany dobrze znanymi sposobami, tymczasem dostałem serial świadomy tego, że nie musi uciekać się do tanich sztuczek. Nieunikający przy tym brutalności i dosadności, ale traktujący je jako środek do osiągnięcia celu, nie cel sam w sobie. Za ten należy natomiast uznać większą głębię opowieści, przebijający z niej szacunek do Japonii i japońskiej kultury, a wreszcie uniwersalność historii, która będąc osadzoną w bardzo specyficznych realiach, przedstawia je bez spłycania, a równocześnie w sposób pozwalający pojąć to każdemu odbiorcy.
Szōgun – czy warto oglądać nową wersję serialu?
Odbierając "Szōguna" w ten sposób, dochodzę więc do wniosku, że remake to nie tylko ze wszech miar udany, ale też pożądany i potrzebny. Zachowujący fundamenty znanej i lubianej historii, a zarazem "naprawiający" ją tam, gdzie było to potrzebne i przedstawiający niesłusznie pominiętą, fascynującą perspektywę, której poprzednio brakowało. Dodając do tego walory realizacyjne, świetnie napisane dialogi, praktycznie pozbawioną słabych punktów obsadę oraz bogactwo wyrazistych wątków i postaci drugoplanowych, otrzymamy produkcję, której trudno wiele zarzucić.
Najbardziej zaś z tego wszystkiego cieszy fakt, że wychodząc od historii, której korzenie sięgają kilkadziesiąt lat wstecz, udało się twórcom zrobić serial ze wszech miar nowoczesny w dobrym tego słowa znaczeniu. Nieumniejszający pochodzącemu z innej epoki poprzednikowi, za to potrafiący przyjąć jego wady i przekuć je we własne atuty. Nie ma więc znaczenia, czy pochodzicie z pokolenia, które pamięta jeszcze oryginalnego "Szōguna" z emisji w polskiej telewizji, czy może nowa wersja będzie waszym pierwszym kontaktem z tym tytułem – w każdym przypadku warto się z nią zapoznać.