"Red Widow" (1×01-02): Blondynka wśród mafiozów
Marta Wawrzyn
9 marca 2013, 21:02
Polska wersja "Penozy" była w naszym kraju wielkim hitem (albo raczej – była kreowana na wielki hit), w USA ten serial nie wzbudza żadnych emocji. I to wcale nie dlatego, że jest zły. Nie, Amerykanie po prostu widzieli już ciekawsze seriale.
Polska wersja "Penozy" była w naszym kraju wielkim hitem (albo raczej – była kreowana na wielki hit), w USA ten serial nie wzbudza żadnych emocji. I to wcale nie dlatego, że jest zły. Nie, Amerykanie po prostu widzieli już ciekawsze seriale.
Nie widziałam "Krwi z krwi", bo staram się unikać polskich seriali, nawet tych (podobno) lepszych. Nie widziałam też holenderskiej "Penozy". Historię wdowy, która musi sobie radzić po śmierci męża mafioza, oglądam więc po raz pierwszy właśnie w amerykańskiej wersji. Przyznaję się, że zabranie się za oglądanie "Red Widow" zajęło mi kilka dni, bo zerknęłam na Metacritic, a tam 48/100 od krytyków i 5,1/10 od widzów. Czyli bardzo słabo, tak słabo, że odechciało mi się sprawdzać, co to w ogóle jest.
Niesłusznie, bo "Red Widow" aż taką klapą nie jest. Jest serialem poprawnym, porządnie zrealizowanym i nieźle zagranym. Radha Mitchell i Goran Visnjic wypadają wyraziście w swoich rolach – wdowy z przedmieścia, Marty, której mąż mafiozo właśnie został zamordowany, i pana Schillera, bossa mafii, u którego zmarły mąż miał dług.
W pilocie poznajemy Martę (niespodzianka! Ta kobieta nie musi nosić typowo polskiego imienia Carmen) i jej rodzinę. Ojciec głównej bohaterki (Rade Serbedzija), Rosjanin, pamiętający o swoich korzeniach (to znaczy pije dużo wódki i wtrąca czasem coś po rosyjsku), oficjalnie prowadzi restaurację (taką bez klientów), nieoficjalnie zaś zajmuje się nieco bardziej ciemnymi interesami, w które wciągnął brata Marty, Irwina (Wil Traval) i jej męża, Evana (wyjątkowo okropnie wyglądający Anson Mount z "Hell on Wheels"). Kobieta najchętniej by go wyciągnęła z tego bagna i uciekła z nim oraz dziećmi gdzieś daleko – ale oczywiście nie jest jej to dane. Evan ginie niedługo po tym, jak okradł wraz z Irwinem Schillera.
Rozwiązanie zagadki śmierci Evana nie jest wcale takie proste – być może to jednak nie był Schiller. A może był. Nieważne – akcja skupia się przede wszystkim na spuściźnie, jaką zostawił Marcie mąż. Kobieta musi spłacić jego gigantyczny dług (pan Schiller już ma dla niej zadanie) i poradzić sobie z wychowaniem trójki dzieci, a na głowie siedzą jej jeszcze agenci FBI. Zaczyna więc przyspieszony kurs gangsterki dla początkujących.
Pilota oglądało mi się całkiem przyjemnie, choć niestety wszystko jest tu strasznie przewidywalne, nie ma właściwie żadnej sceny, która mogłaby człowieka zaskoczyć. Drugi odcinek, w którym Marta zabiera się za realizację zadania, wypadł już znacznie słabiej. Rozumiem, że ona dopiero zaczyna i ma prawo popełniać błędy, ale brakuje mi w jej zachowaniu elementarnej logiki. Sprawę z Bobem można było załatwić dużo łatwiej i szybciej, bez całego teatrzyku, który odstawiła Marta.
Brak też w serialu prawdziwych emocji. Żałoby po mężu w zasadzie nie widzimy, dzieci Evana też nie wyglądają na pogrążone w smutku. Wszystko jest tu grą. I choć fajnie ogląda się wspólne sceny Radhy Mitchell i Gorana Visnjica, pomiędzy którymi od początku jest chemia, to jednak głębi psychologicznej w "Red Widow" nie ma.
Nie dziwię się, że Amerykanie, którzy mieli nadzieję na żeńską wersję "Breaking Bad", oceniają serial bardzo surowo. Historia, która w Polsce uchodziła za coś niebywale ambitnego, za oceanem jest po prostu jeszcze jednym serialem, o którym tydzień po premierze nikt już nie będzie pamiętał. Być może "Red Widow" dostanie cały sezon (bo ABC nie ma niczego, co mogłoby dać w jego miejsce), a być może zniknie z ramówki już po kilku odcinkach.
Jeśli mnie pytacie, czy oglądać, to odpowiedź brzmi: nie, szkoda czasu. Nawet jeżeli serial nie zasługuje na aż takie baty, jakie dostaje od amerykańskich krytyków, nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym, jest najwyżej poprawny. A ponieważ prawdopodobnie zostanie skasowany najdalej po kilkunastu odcinkach, to uważam, że lepiej poświęcić te 45 minut tygodniowo na coś innego. Ja przynajmniej taki mam zamiar.