"Kampania dziewczyn" przenosi operę mydlaną do świata polityki – recenzja serialu platformy HBO Max
Mateusz Piesowicz
14 marca 2024, 16:32
"Kampania dziewczyn" (Fot. HBO Max)
Ukazać współczesne media i politykę takimi, jakimi są naprawdę. Idea przyświecająca "Kampanii dziewczyn" jest ambitna – szkoda tylko, że w serialu tej ambicji za bardzo nie widać.
Ukazać współczesne media i politykę takimi, jakimi są naprawdę. Idea przyświecająca "Kampanii dziewczyn" jest ambitna – szkoda tylko, że w serialu tej ambicji za bardzo nie widać.
O serialu inspirowanym książką "Chasing Hillary" autorstwa dziennikarki Amy Chozick, która opowiada o kampaniach prezydenckich Hillary Clinton, usłyszeliśmy po raz pierwszy w 2019 roku, gdy prace nad nim rozpoczął Netlfix. Tam projekt nie przetrwał, ale przechwycony najpierw przez stację CW, a następnie przez HBO Max, by trafić w końcu na nasze ekrany jako "Kampania dziewczyn". Czemu wspominam o jej pokrętnej drodze do realizacji? Bo w tym przypadku rodowód mówi bardzo dużo o samej produkcji.
Kampania dziewczyn – o czym jest serial HBO Max?
Serial autorstwa Amy Chozick i Julie Plec ("Pamiętniki wampirów") to historia czterech konkurujących ze sobą dziennikarek politycznych. Sadie (Melissa Benoist, "Supergirl") jest pełną ideałów reporterką marzącą o relacjonowaniu, jak pierwsza w historii kobieta zasiada w Białym Domu. Grace (Carla Gugino, "Zagłada domu Usherów") to przedstawicielka liberalnych mediów i starszego pokolenia, która widziała już wszystko i patrzy na rzeczywistość chłodnym okiem. Kimberlyn (Christina Elmore, "Niepewne") reprezentuje prawicową telewizję – tutejszy odpowiednik Fox News – a Lola (Natasha Behnam, "Mayans M.C.") to instagramerka i tiktokerka będąca głosem pokolenia Z.
Całą czwórkę połączy kampanijny bus, którym będą podróżować przez Stany za gronem kandydatów w prezydenckich prawyborach wśród Demokratów, relacjonując ich starania o nominację. Tytułowe "dziewczyny z autobusu" (oryginalny tytuł serialu, "The Girls on the Bus", nawiązuje do książki Timothy'ego Crouse'a "The Boys on the Bus" – legendarnej dziennikarskiej relacji z amerykańskiej kampanii prezydenckiej z 1972 roku), choć pracujące dla konkurencji, mające odmienne poglądy oraz pochodzące z różnych środowisk i generacji, odnajdą po drodze wzajemne zrozumienie i przyjaźń. A to wszystko pośród politycznych emocji i skandali z pierwszych stron gazet.
Kampania dziewczyn, czyli polityka szyta grubą nicią
Samo serialowe założenie, w którym można dopatrzyć się próby pokazania współczesnej polityki i mediów z różnych perspektyw, jest godne pochwały. Co więcej, zdecydowanie na czasie, biorąc pod uwagę zbliżające się amerykańskie wybory i społeczne podziały, jakie wywołują. Problem "Kampanii dziewczyn" polega na tym, że o ile dobór tematu czy przyjęta struktura fabularna są w porządku, tak towarzyszący im styl opowiadania nie przystaje do całości. Inaczej mówiąc, realistyczną historię wciśnięto tu w ramy opery mydlanej – i to takiej z gatunku bardziej tandetnych.
Na przestrzeni dziesięciu odcinków (dwa pierwsze są już dostępne na HBO Max, ja widziałem przedpremierowo cały sezon) dzieje się zatem bardzo wiele na różnych frontach. Zarówno tym politycznym, gdzie poznajemy bliżej poszczególnych kandydatów, uczestniczymy w eventach, konferencjach prasowych i wywiadach, oraz tropimy spiski, jak i prywatnym, gdzie codzienność głównych bohaterek kręci się zazwyczaj wokół romansów, problemów małżeńskich i rodzinnych. "Czasem bardziej przerażający od stanu amerykańskiej polityki jest tylko stan naszego własnego życia" – pada w pewnym momencie z ust jednej z nich i niech to posłuży za cały komentarz.
Banał? Radzę się do nich przyzwyczaić, bo w "Kampanii dziewczyn" towarzyszyć wam będą nieustannie, kwitując praktycznie każdy poruszony w serialu temat. Tych natomiast będzie od groma, jakby twórczynie wzięły sobie za punkt honoru umieszczenie w scenariuszu każdej możliwej i politycznie drażliwej kwestii. Od rasizmu do aborcji, od stronniczych mediów do influencerów, od fake newsów do tajnych informatorów. Są też seksskandale, feminizm i luźne rozmowy na temat płci jako konstruktu społecznego w autobusie. A to wszystko podane w tak oczywisty i dosłowny sposób, jakby zostało przepisane z podręcznika do liceum. Aż zęby zgrzytają przy oglądaniu.
Kampania dziewczyn to klisza na kliszy i trudno się dziwić
Tylko czy właściwie powinniśmy się temu dziwić? Jeśli mieliście wcześniej do czynienia z twórczością Julie Plec albo przynajmniej macie jakieś wyobrażenie produkcji CW, trudno mówić o zaskoczeniu. Przenosiny na Maxa niczego tu nie zmieniają, bo wiadomo, że ta platforma wyraźnie odeszła od standardów oferowanych dawniej przez HBO. I nie chodzi mi w tym momencie o narzekanie na jedną czy drugą stację – ot, po prostu stwierdzam fakty, które "Kampania dziewczyn" dobitnie potwierdza.
Jeżeli więc oczekujecie od serialu, który było nie było aspiruje do miana political fiction, aby ukazywał detale, wychwytywał niuanse i przedstawiał realistyczny obraz współczesnego świata, w tym przypadku odbijecie się od ekranu jak od ściany. "Kampania dziewczyn" nie posiada tego typu atrybutów, ale to nie jest wcale najgorsze. Bardziej boli, że serial i jego twórczynie tego stanu rzeczy nie akceptują i zamiast otwarcie przyznać, że robią prostą rozrywkę w politycznych szatach, próbują widzom wciskać większe przesłanie i znaczenie swojego dzieła.
Próby to tymczasem kompletnie nieskuteczne i to w każdym wymiarze, począwszy od fabularnego, aż po kreację bohaterek. W tym pierwszym roi się od tanich zwrotów akcji i klisz, w drugim w najlepszym razie nie udaje się wyjść poza bezpieczny standard, w najgorszym zaś mamy do czynienia z postacią tak plastikową jak Sadie. Nie wiem, czy gorsze w niej są komunały, z jakich niemal w stu procentach składają się jej dialogi, fakt, że Melissa Benoist nie potrafi w żaden sposób oddać jej domniemanej wyjątkowości, czy może to, że o zawodowych rozterkach rozmawia z duchem swojego dziennikarskiego idola Huntera S. Thompsona (!). Tak czy inaczej, wywołuje głównie irytację, a do tego ma najgorszy wątek osobisty w serialu, choć konkurencja była mocna.
Kampania dziewczyn – czy warto oglądać serial HBO Max?
Cała reszta nie wypada wcale znacząco lepiej, choć trzeba oddać, że każda z pozostałej trójki dziennikarek ma w sobie więcej ikry niż Sadie. "Kampania dziewczyn" nijak nie potrafi jej jednak wykorzystać, nawet potencjalnie interesujące wątki (rozterki ciemnoskórej dziennikarki na temat pracy w prawicowych mediach, udział Zetek w społeczeństwie obywatelskim, znaczenie tradycyjnych mediów w dzisiejszym świecie) sprowadzając do frazesów i monotonii. O pozostałych, w tym kandydatach na prezydenta, wszystko mówi to, że funkcjonują bardziej jako pseudonimy (Hot White Guy, The Action Star itp.) niż ludzie warci tego, żeby kłopotać sobie głowę zapamiętywaniem ich nazwisk.
O tym, czy poświęcony całej tej zgrai serial jest wart waszego czasu, właściwie nie powinienem już przekonywać, ale że sam spędziłem przy nim więcej, niż powinienem, to tak łatwo mu nie odpuszczę. Wisienką na torcie w przypadku "Kampanii dziewczyn" jest bowiem nastrój towarzyszący całej historii – utrzymany w tak nieznośnie lekkim tonie, jakby chodziło o wybory do samorządu klasowego, a nie, co oczywiście się tu z nadęciem podkreśla, podstawy amerykańskiej demokracji.
Rozumiem komediowe wstawki, ale tu wszystko się gryzie, nie pozwalając wziąć fabuły nawet przez moment na serio. Tworząc jakiegoś rodzaju kolorową alternatywę prawdziwego świata, "Kampania dziewczyn" pozbawia się choćby grama autentyzmu, a nadane akcji szybkie tempo sprawia, że całość ogląda się kompletnie bez wyrazu, nawet w tych w zamierzeniu emocjonalnych momentach. Ech, gdyby tylko nie ograniczał mnie obowiązek, mógłbym się zastosować do rady, jakiej doświadczona dziennikarka udziela tu młodszej koleżance: "zdaj się na instynkt". Nie wiem, czy byłbym przez to lepszym recenzentem, ale przynajmniej skończyłbym oglądanie znacznie szybciej.