"Ripley" zaprasza nas w stylową włoską podróż u boku Andrew Scotta – recenzja miniserialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
4 kwietnia 2024, 09:01
"Ripley" (Fot. Netflix)
Tom Ripley to jedna z tych fikcyjnych postaci, których nikomu nie trzeba przedstawiać. Czy jej powrót na ekrany po latach w serialowym wydaniu to dobry pomysł?
Tom Ripley to jedna z tych fikcyjnych postaci, których nikomu nie trzeba przedstawiać. Czy jej powrót na ekrany po latach w serialowym wydaniu to dobry pomysł?
Oszuści, manipulatorzy, socjopaci. Nikt nie chce mieć z nimi do czynienia w rzeczywistości, ale gdy pojawiają się na filmowym lub telewizyjnym ekranie, wszelki zdrowy rozsądek w nas zanika – po prostu kochamy ich oglądać. Co do tego, czy widzowie pokochają nowe wcielenie jednej z najsłynniejszych tego typu postaci w historii, mam pewne wątpliwości, ale zapewniam, że oglądanie go w akcji znów będzie przyjemnością. "Ripley" to bowiem więcej niż tylko tytułowy bohater.
Ripley – o czym jest serial z Andrew Scottem?
Ten, przedstawiony światu po raz pierwszy w powieści "Utalentowany pan Ripley" Patricii Highsmith z 1955 roku, miał już wiele ekranowych wcieleń. Począwszy od Alaina Delona w niewiele późniejszym "W pełnym słońcu", przez Johna Malkovicha (który pojawia się też w niewielkiej roli w serialu) w "Grze Ripleya", po Matta Damona w bodaj najpopularniejszej filmowej adaptacji z 1999 roku. Najnowszy Tom Ripley ma twarz Andrew Scotta ("Sherlock", "Fleabag"), a oglądać go można w serialu, którego osiem odcinków wylądowało właśnie w serwisie Netflix. I choć nie jest "Ripley" dziełem idealnym, ma dość zalet, żeby przypaść do gustu nie tylko fanom oryginału.
Fabularnie rzecz nie różni się znacząco od poprzedników. Na początku tej rozgrywającej się w 1961 roku historii poznajemy jej głównego bohatera, Tom Ripleya, drobnego oszusta i naciągacza z Nowego Jorku, któremu jak z nieba spada propozycja bogatego przemysłowca, Herberta Greenleafa (w tej roli scenarzysta i reżyser Kenneth Lonergan znany m.in. z filmu "Manchester by the Sea"), aby udał się do Włoch i sprowadził do domu jego syna, Dickiego (Johnny Flynn, "Lovesick"). Młody dziedzic fortuny ani myśli się ustatkować i przejąć schedę po ojcu – zamiast tego woli korzystać z życia na jego koszt, oddając się malarstwu i przyjemnościom w towarzystwie dziewczyny, Marge Sherwood (Dakota Fanning, "Alienista").
Za odpowiednią pensją, ale i uciekając przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości, Tom wyrusza więc do Europy z zamiarem przekonania Dickiego do powrotu do Stanów. Taki przynajmniej na początku jest plan, ale jak się szybko okaże, uroki włoskiego la dolce vita, potrafią skusić każdego. Dostrzegając możliwość zmiany swojego życia, Ripley nie zamierza więc z niej łatwo rezygnować, wykorzystując przy tym przestępcze umiejętności i robiąc wszystko, żeby uniknąć konsekwencji.
Ripley, czyli kłamstwa we włoskich klimatach
Z czym to się dokładnie wiąże, nie będę zdradzał, żeby nie psuć przyjemności tym, którzy zetkną się z tą historią po raz pierwszy. Już oglądając zwiastun "Ripleya", można jednak było zauważyć, że spotkanie z Tomem skończy się dla niektórych fatalnie, a bohater nie będzie miał żadnych skrupułów w kłamaniu, oszukiwaniu i manipulowaniu ludźmi dla własnych korzyści. Klasyczny przykład socjopaty? Z pewnością jest to określenie bliskie prawdy, nawet jeśli w jakimś stopniu polubicie tego bohatera.
Ja nie będę ukrywał, że w przeciwieństwie choćby do wersji granej przez Matta Damona, ten Ripley od początku nie wzbudzał we mnie ani grama sympatii, co jednak nie przeszkadzało mi w odbiorze serialu. Po prostu kibicowanie głównemu bohaterowi zastąpione zostało podziwianiem jego zręczności w posługiwaniu się innymi i ukrywaniu własnej dwulicowej natury. A zadanie to nie zawsze było łatwe, bo choć Tom potrafił bywać czarujący, nie wszyscy dawali się łatwo uwieść jego urokowi, że wspomnę tylko nieufną Marge, z miejsca podejrzliwego przyjaciela Dickiego, Freddiego Milesa (Eliot Sumner, "Dżentelmeni"), czy bacznie przyglądającego się całemu towarzystwu włoskiego detektywa Pietro Raviniego (Maurizio Lombardi, "Nowy papież").
Na przestrzeni ośmiu odcinków (widziałem przedpremierowo całość) oglądamy zatem, jak Tom manewruje pomiędzy nimi wszystkimi i piętrzącymi się przed nim problemami, mogącymi zaszkodzić wygodnemu życiu, jakie sobie zbudował. A to jest naprawdę imponujące, nawet jeśli rzuca naszego bohatera z miejsca na miejsce – w końcu przenosiny między malowniczym Atrani, mieszkaniem w Rzymie i posiadłością w Wenecji to bynajmniej nie najgorsza perspektywa (o ile przyzwyczaicie się do wszechobecnych schodów, niedziałających wind i wścibskich kotów). I tylko rodzaj uprawianej przez Ripleya sztuki gryzie się z talentem podobnego mu wyrzutka Caravaggia, do którego tak bardzo lubi się porównywać. Choć on sam z pewnością uznałby się za równie zdolnego, nawet jeśli w zupełnie innej dyscyplinie.
Ripley – utalentowany pan Scott i czarno-biały świat
Co istotne, nawet jeśli podobnie jak ja nie dacie się zwieść głównemu bohaterowi i jego podstępom, to wcale nie oznacza, że "Ripley" was nie oczaruje. Serial autorstwa Stevena Zailliana ("Długa noc"), który napisał scenariusz i samodzielnie wyreżyserował całość, jest wszak do podziwiania wręcz stworzony, w czym zasługa w dużej mierze jak zawsze znakomitego Andrew Scotta, ale też absolutnie przepięknych, czarno-białych zdjęć Roberta Elswita (laureat Oscara za film "Aż poleje się krew").
Sam twórca wybór takiej właśnie palety barw do serialu uzasadniał chęcią lepszego oddania książkowej historii w klimacie noir i coś w tym bez dwóch zdań jest, bo oglądanie "Ripleya" w dużym stopniu przypomina właśnie oddawanie się niespiesznej, wciągającej i trzymającej w napięciu lekturze. Skojarzenia z klasycznym włoskim kinem, nie tylko ze względu na miejsce akcji, są jednak również w pełni uzasadnione. Cokolwiek przyjdzie wam do głowy, nie ulega wątpliwości, że efekt końcowy jest zachwycający. Praktycznie każdy kadr nadaje się tu do oprawienia i powieszenia na ścianie.
Wszystko to z dodatkiem najczęściej opustoszałych włoskich lokacji (serial we Włoszech kręcono poza sezonem właśnie po to, żeby uzyskać wrażenie pustki) prezentuje się na tyle olśniewająco, że zdarzało mi się łapać na podziwianiu obrazu bez względu na to, co aktualnie się na nim działo. A działo się, wbrew pozorom sporo, bo mimo że tempo najczęściej nie było najszybsze, akcja potrafiła momentami mocno przyspieszyć i podnieść ciśnienie – choćby w fantastycznej sekwencji wodnej zajmującej większą część jednego z odcinków. Myślę, że nie będzie przesadą napisanie, że "Ripleya" już teraz możemy uznać najbardziej stylowy serial tego roku.
Ripley – czy warto oglądać serial Netfliksa?
A czy będzie go można również zaliczyć do tych najlepszych? Tu byłbym ostrożniejszy z ocenami, dostrzegając pomiędzy pięknymi kadrami i magnetyczną kreacją Andrew Scotta również kilka wad. Przede wszystkim rozłożenie opowieści na osiem blisko lub ponad godzinnych odcinków, choć pozwala na wierną adaptację (oczywiście z pewnymi dodatkami i pominięciami), wydaje się jednak chwilami przesadą, mogąc zniechęcić co bardziej niecierpliwych widzów, szczególnie na początku.
Zastrzeżenia mam też do sposobu, w jaki potraktowany został będący przecież bardzo istotnym elementem całej historii Dickie Greenleaf. I bardziej niż o stonowane podejście do bohatera w wykonaniu Johnny'ego Flynna (choć jeśli pamiętacie tę postać w wersji Jude'a Lawa z filmu, możecie się nieco zdziwić), chodzi mi tu o poświęcone mu miejsce. Tego jest bowiem zaskakująco niewiele, co nie do końca pozwala nawet na zrozumienie intencji Toma wobec niego. Wydaje się, że za dużo pozostawiono tu w niedopowiedzeniu – co jest o tyle dziwne, że twórca nie ma z tym problemu ani w przypadku innych postaci, ani w całkiem dosłownych i równie zbędnych sugestiach seksualnych.
Nie unika zatem "Ripley" wpadania na pewne mielizny, potwierdzając też momentami, że "stylowość" serialu niekoniecznie musi iść w parze z subtelnością. Z tą nie jest co prawda produkcja Netfliksa na bakier, jednak szkoda, że nie udało się tego potwierdzić w stu procentach. Inna sprawa, że nie zmienia to jednego – historia utalentowanego pana Ripleya nadal wciąga i wcale bym się nie zdziwił, gdybyśmy w przyszłości mieli się spotkać z tą wersją postaci ponownie.