"Fallout" zaprasza na koniec świata, jakiego jeszcze nie było – recenzja serialu Amazon Prime Video
Karol Urbański
10 kwietnia 2024, 15:00
"Fallout" (Fot. Amazon Prime Video)
Jedną z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku jest "Fallout" – adaptacja kultowej serii gier wideo od twórców "Westworld". Czy serial od Amazon Prime Video okazał się godnym następcą "The Last of Us"?
Jedną z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku jest "Fallout" – adaptacja kultowej serii gier wideo od twórców "Westworld". Czy serial od Amazon Prime Video okazał się godnym następcą "The Last of Us"?
Rynek gier wideo zagościł w świecie seriali stosunkowo niedawno, ale na przełom nie musieliśmy czekać długo. Ten nadszedł oczywiście za sprawą "The Last of Us", którym wszyscy bez reszty zachwycaliśmy się w zeszłym roku (godne przypomnienia czwarte miejsce w zeszłorocznej topce Serialowej). Ogromny sukces zarówno komercyjny, jak i recenzencki serialu HBO odbił się i będzie dalej odbijał się szerokim echem w przemyśle telewizyjnym. Na różnych etapach rozwoju są adaptacje tak uznanych cykli jak "God of War" czy "Assassin's Creed", tymczasem debiutujący jutro "Fallout" proklamowano godnym następcą "The Last of Us". Czy słusznie?
Fallout – czy serial Amazona to drugie The Last of Us?
Pod względem skali przedsięwzięcia "Fallout" nie ma się czego wstydzić. 8-odcinkowy serial od Amazon Prime Video (widziałem przedpremierowo całość) to streamingowa superprodukcja Jonathana Nolana i Lisy Joy, odpowiedzialnych za "Westworld", który osiem lat temu pobił kilka rekordów HBO (zanim marnie skończył). Adaptacja legendarnego cyklu postapokaliptycznych gier wideo status hitu ma w gruncie rzeczy zapewniony na starcie. Fanów bynajmniej nie brakuje (od czasu wydania pierwszego "Fallouta" w 1997 roku trochę się ich nazbierało), a zwiastuny obiecały gatunkowy powiew świeżości, w który wpompowano grube miliony.
Już w "The Last of Us" widzieliśmy, że apokalipsa bywa kosztowna. Koniec świata z "Fallouta" nie mógłby jednak różnić się bardziej od tego, który pokazał serial z klikaczami. Po pierwsze, w serialowym "Falloucie" nastąpił on w 2077 roku, po trwającym ponad 100 lat nuklearnym konflikcie USA i Chin. To ciekawy świat przedstawiony: podczas gdy kultura zatrzymała się w rozwoju na dekadzie lat 50. XX wieku, technologia ruszyła do przodu wraz z wynalazkami pokroju robotów służących za pomoc domową (w skrócie: retrofuturyzm, "Jetsonowie" dla dorosłych). Kiedy bomby spadły, cywilizację trzeba było budować od nowa. Sposób, w jaki należałoby to zrobić, powodował kolejne spory. "Wojna nigdy się nie zmienia". Czy jakoś tak.
Fallout – o czym jest serial Amazon Prime Video?
Ci, którzy przed Wielką Wojną mieli więcej szczęścia (czytaj: pieniędzy), pochowali się w kryptach – schronach nuklearnych, w których można było przeczekać radioaktywny opad, a po wyjściu z entuzjazmem odbudować Amerykę. Mieszkanką jednej z takich krypt jest Lucy (Ella Purnell, "Yellowjackets"), młoda dziewczyna uosabiająca amerykański sen; pełna optymizmu i wiary w to, że ciężką pracą i dobrymi manierami można zmienić świat na lepsze. Teoretyczna wiedza z kryptowych podręczników i filmów instruktażowych zderza się z praktyką, kiedy przychodzi jej wyjść na powierzchnię.
Hank (Kyle MacLachlan, "Miasteczko Twin Peaks"), ojciec Lucy, a zarazem nadzorca krypty 33, został bowiem porwany. Podobnie jak większość protagonistów z serii gier, Lucy opuszcza schron, by przemierzyć zniszczone od bomb pustkowia. Cel: znaleźć ojca i nie dać się zabić w miejscu, w którym wszystko chce cię zabić. Bo Los Angeles zamieszkują teraz najróżniejsze stworzenia, od zmutowanych karaluchów i niedźwiedzi, przez wszechobecnych bandytów, kończąc na rozmaitych frakcjach pokroju Bractwa Stali – militarnego zakonu, do którego należy Maximus (Aaron Moten, "Ojciec Stu"), jedna z dwóch najważniejszych osób, które Lucy spotka na swojej drodze.
Drugą jest Ghul (Walton Goggins, "Justified"), łowca nagród wyjęty niemal ze spaghetti westernu Sergia Leone, który w chwilach słabości wspomina swą przedwojenną (i nienapromieniowaną) tożsamość – popularnego aktora kowboja, Coopera Howarda. Losy trojga bohaterów będą się przeplatać za sprawą pewnego zbiega (Michael Emerson, "Lost"). Ten wszedł w posiadanie niezwykle cennego artefaktu będącego w stanie odmienić pustkowia. Razem przyjdzie im walczyć – w tym również między sobą – o przetrwanie w niesprzyjających okolicznościach i poznać niefortunną prawdę o tym, jak Ameryka przestała się martwić i pokochała bombę.
To chyba dobry moment, by zaznaczyć, że telewizyjny "Fallout" nie jest bezpośrednią adaptacją żadnej z części cyklu. Wzorem gier serial opowiada odrębną historię, która dzieje się w tym samym uniwersum. Filmowcy czerpią garściami nie tyle z charakterystycznej scenerii franczyzy, ile powtarzających się motywów i unikalnego tonu. W miejsce kolejnej monumentalnej apokalipsy ogranej według zasad dramatu i powagi dostajemy tonę absurdu i groteski. Zamiast patosu znanego choćby z "The Walking Dead" otrzymujemy armagedon w rytmie amerykańskich przebojów lat 50.
Niech nie zwiedzie was ten luźny i komediowy ton. Choć ordynarnej przemocy towarzyszą Buddy Holly, Nat King Cole czy Bing Crosby, "Fallout" to celna satyra, która w śmieszno-straszny sposób nabija się czy to z kapitalistycznej Ameryki, czy podziałów społecznych. Nabija się zresztą całkiem sporo, bo na przestrzeni pierwszej połowy serialu humor – niekiedy aż zanadto – zostaje wizytówką narracji. Mniej śmiesznie robi się mniej więcej od 5. odcinka, kiedy zaczynamy zbliżać się do ponurej konkluzji. W efekcie wychodzi nam kuriozalnie spójna mieszanka "Mad Maxa" i "Doktora Strangelove'a".
Fallout – jak serial łączy się z grami? Czy trzeba je znać?
Za mieszankę odpowiedzialny jest świetnie dobrany duet showrunnerów – wyspecjalizowana w popkulturowym sci-fi Geneva Robertson-Dworet ("Tomb Radier") i Graham Wagner ("Dolina Krzemowa"), który zadbał o warstwę komediową. Do spółki z twórcami "Westworld" (Nolan stanął za kamerą trzech pierwszych odcinków) upichcili oni serial, jakiego próżno szukać we współczesnej telewizji. W dobie, gdy filmowe apokalipsy przerażają nas nie-tak-bardzo-odległymi wizjami przyszłości, dobrze jest obejrzeć dla odmiany coś, co nie traktuje się zbyt poważnie. Jeśli zatem odpalacie "Fallouta" bez znajomości gier, wiedzcie, że zdrowy dystans jest tu niemal konieczny.
Ci, którzy gry znają (napomknę, że autor niniejszej recenzji jest fanem mocno casualowym), powinni wiedzieć, że serialowy "Fallout" jest jednocześnie sequelem i prequelem cyklu. Sequelem, bo jego akcja została osadzona najpóźniej na kanonicznej osi czasu, a prequelem – bo spora część fabuły rozgrywa się w czasach sprzed Wielkiej Wojny. Swego rodzaju przewodnikiem po jednym i drugim świecie staje się Ghul/Cooper Howard, który wyrasta na jedną z najważniejszych postaci w całym uniwersum "Fallouta". Choć z początku wydaje się, że to historia o niewielkich rozmiarach, z czasem serial zaczyna przechodzić w tryb makro. Dowiecie się zatem całkiem sporo nowego o lore gry.
Czy to oznacza, że widzowie, którzy wcześniej nie mieli styczności z "Falloutem" są na przegranej pozycji? Twórcy przekonują, że serial jest dla wszystkich – zarówno pecetowych weteranów, jak i noobów, którym do gier jest nie po drodze. Obietnice filmowców są trafne, ale wydaje się, że w umowie nie obyło się bez kruczków. Choć serial robi dobrą robotę, objaśniając miejsca, motywacje i historie bohaterów licznymi ekspozycjami, samo wprowadzenie do świata Fallouta mogłoby potoczyć się nieco klarowniej, ponieważ np. nie zostaje na początku wyjaśnione, że retrospekcje "z lat 50." to tak naprawdę nie są lata 50., tylko rok 2077. Widz tę wiedzę ma posiadać, zasiadając do seansu. Tymczasem wystarczyłoby kilka zdań wprowadzających odpowiedni kontekst albo sprytna czołówka à la "Gwiezdne wojny".
Elementy, które serial opanował do perfekcji, mieszczą się w jego audiowizualnym charakterze. Choć widzowie zaczęli już narzekać na pospolity color grading, ekipa "Fallouta" spisała się na medal w kwestii scenografii, dźwięku czy kostiumów. W efekcie dostaliśmy fikuśny świat nie tylko doskonale dopasowany do estetyki gier, ale też sprawiający wrażenie niezwykle żywego i wiarygodnego. Kiedy lądujemy w miasteczku Filly, możemy poczuć się niczym postaci z "Westworld", kiedy po raz pierwszy trafiły do parku. Nic dziwnego, skoro filmowcom zależało na tym, by CGI ograniczyć do minimum i zbudować wszystko od podstaw na planie.
Fallout – czy warto oglądać serial Amazon Prime Video?
To samo tyczy się budulców serialu wyjętych wprost z gier: ikonicznego pancerza wspomaganego, pip-boyów, terminali, plakatów, robotów, samochodów, kombinezonów czy wreszcie samych krypt, w których przywiązanie do detali – choćby tych ledwo widocznych i słyszalnych w tle – jest godne podziwu. Kultowy pancerz, który stał się jednym z najważniejszych symboli franczyzy, w tej samej mierze zachwyca designem, co dźwiękiem. Z ekranu bije jego ciężar, a mechaniczno-ambientowy motyw muzyczny Ramina Djawadiego ("Gra o tron") potęguje efekt onieśmielenia na jego widok. Sama zbroja służy zresztą metaforze serialu.
Centralnym motywem "Fallouta" staje się bowiem klasowa walka, której bynajmniej nie zniszczyła bomba atomowa. Twórcy serialu wyraźnie pochylają się nad społeczną przepaścią między uprzywilejowanymi mieszkańcami krypt a pozostawionymi samymi sobie osadnikami pustkowi. Maximus, Ghul i Lucy – postać określana przez twórców dzieckiem miłości Neda Flandersa i Leslie Knope z "Parks and Rec" – oddają ten kontrast bezbłędnie; nawet jeśli sam serial zahacza o łopatologię. Rozkoszny występ Purnell nadaje kryptowej scenerii ton rodem z infantylnych sitcomów lat 50., podczas gdy specyfika świata na powierzchni to już głęboki Dziki Zachód, gdzie o swoje racje trzeba walczyć pięściami.
Wchodząc do świata "Fallouta", musicie zaakceptować – lub też nie – te groteskowe reguły gry. Zlepek tak skrajnych motywów może spowodować, że część widzów odpuści sobie dalszą zabawę dość szybko; ci, którym jednak niestraszne eksperymenty spod znaku "The Boys", będą bawić się przednio. Fani franczyzy, podzieleni niemal w takim samym stopniu, jak społeczność pustkowi, powinni czuć się usatysfakcjonowani. W końcu znalazł się ktoś, kto zrozumiał konwencję gier – ekhem, "Halo", ekhem – i przeniósł ją na ekran z poszanowaniem materiału źródłowego.
Koniec końców dostaliśmy produkt, któremu bliżej niż do "Halo" jest do wspomnianego na początku "The Last of Us". Pod względem formy to serialowa ekstraklasa, podczas gdy treść – mająca tu i ówdzie swoje mankamenty – potrafi niekiedy zbliżyć się do poziomu hitu HBO. Nie jestem pewien, czy w tegorocznym rankingu Serialowej trafi równie wysoko, ale dobrą rozrywkę macie gwarantowaną.
Platforma Prime Video zrobiła nam wszystkim przemiłą niespodziankę i postanowiła wypuścić "Fallouta" nieco wcześniej. Jeśli chcielibyście zatem zarwać dzisiejszą nockę na pustkowiu, możecie obejrzeć wszystkie odcinki już od godz. 3:00. Dobrej zabawy i uważajcie na promieniowanie.