11 seriali, które chcielibyśmy zobaczyć w kinie
Redakcja
20 marca 2013, 19:04
"Świat według Bundych"
Nikodem Pankowiak: Kultowa komedia nigdy nie miała okazji, by godnie pożegnać się z widzami. Po jedenastu sezonach serial zdjęto z anteny bez żadnego sensownego zakończenia. Byłoby miło, gdyby teraz, 16 lat po zakończeniu emisji, ktoś uhonorował twórców oraz aktorów, którzy po raz ostatni mieliby okazję wcielić się w dobrze znane nam wszystkim postaci.
Wiadomo, że w życiu Ala i reszty członków jego pokręconej rodziny wiele musiało się zmienić przez tak długi okres czasu. Wyobraźmy sobie, że z okazji rocznicy ślubu rodziców dzieci wracają do domu. Kelly ze swoimi dziećmi i mężem, Bud z kolejną olśniewająco piękną kochanką… Marcy oczywiście również się pojawia – bo pewne rzeczy pozostają niezmienne – i nadal uwielbia zatruwać Alowi życie.
Właściwie to nieważne, jak miałaby wyglądać fabuła takiego filmu, wystarczy wszystkich bohaterów postawić w jednym pomieszczeniu, a z pewnością szybko dadzą nam powody do śmiechu. Wiem, że szanse na powstanie takiego filmu są właściwie zerowe, ale nigdy nie zaszkodzi trochę pomarzyć.
"Rzym"
Michał Kolanko: W Hollywood moda na starożytny Rzym i epickie freski historyczne przeminęła, ale sukces "Spartakusa" na małym ekranie pokazuje, że ta tematyka jest cały czas nośna. "Rzym" został skasowany, gdyż dobre oceny widzów i krytyków nie przełożyły się na sukces komercyjny. Tymczasem twórcy serialu przyznawali wielokrotnie, że do opowiedzenia została im historia aż do czasów Chrystusa. Dlatego powrót "Rzymu" i realizacja niektórych pomysłów na mniejszą skalę (w sensie objętości) byłaby miłym prezentem dla fanów serialu.
"M*A*S*H"
Bartosz Wieremiej: Wpierw była książka Hookera – "MASH: A Novel About Three Army Doctors", a następnie nagrodzony Złotą Palmą film Roberta Altmana. Wreszcie powstał fantastyczny serial z Alanem Aldą w roli głównej, którego finałowy odcinek, "Goodbye, Farewell and Amen", obejrzało w dniu premiery (28 lutego 1983 r.) blisko 106 milionów (!) ludzi. W międzyczasie stworzono spin-off, "Trapper John, M.D.", a na fali świetnej oglądalności wspomnianego finału rozczarowujące "AfterMASH" i "W*A*L*T*E*R". Po tym nastąpiła cisza, przeplatana od czasu do czasu okolicznościowymi wspominkami.
I mimo że do dziś wspomina się zarówno książkę, jak i film czy (szczególnie w Polsce) serial, a utwór "Suicide is Painless" wciąż jest wykonywany przez kolejne pokolenia ludzi śpiewających, to chciałbym zobaczyć w kinie nowy "M*A*S*H". Chciałbym, by łączył najlepsze elementy filmu oraz serialu; by scenariusz ponownie oparto na powieści Hookera. I nawet nie ma znaczenia, czy powrócimy do Korei, czy też akcja zostanie przeniesiona w czasy nieco bardziej współczesne. Tęsknię po prostu za niezwykłą atmosferą Mobilnego Wojskowego Szpitala Chirurgicznego nr 4077, za specyficzną mieszanką humoru i dramatu – sytuacji lekkich i komicznych oraz gorzkiej codzienności wojny.
"MacGyver"
Agnieszka Jędrzejczyk: Jeden z synonimów serialu we wczesnych latach 90. w Polsce, obok "Drużyny A" (i być może "Dynastii"). To właśnie sukces niedawnej ekranizacji tego drugiego tytułu przyczynił się do powstania pytania o pełnometrażową wersję "MacGyvera". Bez względu na to, czy plotki o planach ekranizacji są potwierdzone, czy nie, chyba mało który fan nie chciałby się przekonać, jak jego ulubiony bohater z dzieciństwa odnajduje się w świecie internetu i zaawansowanych technologii. Czy zamiast noża szwajcarskiego nosiłby laser w pendrive'ie? Bo chyba nie ma wątpliwości, że nie pozbyłby się swojej nieśmiertelnej taśmy klejącej.
No i najważniejsze – kto mógłby go zagrać? Bo że nie 63-letni Richard Dean Anderson, rozumie się chyba samo przez się. Ja nie miałabym nic przeciwko Jeremy'emu Rennerowi. Nie za młody, nie za stary, nie za przystojny, ale z całą pewnością ciekawy. Czy plotki i niejasności w końcu się wyklarują? Być może niedługo się przekonamy. I może właśnie "MacGyvera" obejrzymy w kinie zaraz po "Veronice Mars".
"Przyjaciele"
Marta Wawrzyn: Rzadko zdarzają się seriale, które przez dziesięć lat trzymają przyzwoity poziom. Jeszcze rzadziej zdarzają się seriale, które po dziesięciu sezonach mam ochotę oglądać dalej. A "Przyjaciół" widziałam kilka razy i chcę więcej! Mimo że serial miał zakończenie zamknięte i w zasadzie nie ma tam już do powiedzenia nic więcej, bardzo bym chciała zobaczyć jego bohaterów na dużym ekranie. Nie ma znaczenia, jaki byłby scenariusz takiego filmu, kupiłabym wszystko, co zawierałoby tę cudowną szóstkę.
Oczywiście wiem, że wielokrotnie już powtarzano, iż taki film nigdy nie powstanie. Wiem też, że mógłby nie być zbyt dobry. To, co działało jako 20-minutowy sitcom, nie musiałoby działać jako film. Aktorzy są już dużo starsi, więc bohaterowie mogliby mieć problemy, których nie chciałabym wcale poznawać. Mogłoby to być po prostu zbyt dziwne.
Ale z drugiej strony – czy cokolwiek, w czym oni by się spotkali ponownie, mogłoby być złe?
"The West Wing"
Michał Kolanko: Od momentu zakończenia serialu w 2006 roku nastawianie Amerykanów do polityki znacznie się pogorszyło. Cynizmu i zgorzknienia wobec władzy nie zmienił nawet wybór Baracka Obamy na prezydenta. Partyjna wojna w czasie jego pierwszej kadencji stała się jeszcze ostrzejsza. I tu jest szansa dla filmu "The West Wing" – optymistycznego jak serial, pokazującego, że Waszyngton jest pełny ludzi, którzy działają na rzecz dobra obywateli, a nie tylko dla władzy jako takiej. Prezydent Santos byłby idealną postacią do pokazania takiej idei. A "The West Wing" jest do dziś wspominany z bardzo dużym sentymentem, zwłaszcza w porównaniu z tak mrocznymi produkcjami jak "House of Cards".
Nikodem Pankowiak: Minęło tyle lat, że gdyby serialowy prezydent Santos został wybrany na drugą kadencję, jego przygoda z Białym Domem powoli dobiegałaby końca. To świetna okazja, by ostatni raz postawić naprzeciw niego jakiś poważny światowy kryzys, który nie zostanie rozwiązany, jeśli nie wezmą się za niego mądre głowy z Zachodniego Skrzydła.
W tle moglibyśmy obserwować kolejną prezydencką kampanię, w której Demokraci walczyliby o obsadzenie najważniejszego stanowiska na świecie swoim trzecim reprezentantem z rzędu. Kto mógłby być takim kandydatem? Sam Seaborn wydaje się kandydatem idealnym, w grze pozostawałaby też C.J. oraz Will. Na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że taki film nie miałby szans, ale przecież serialowi też miało się nie udać, a przetrwał siedem sezonów.
"Earth 2"
Agnieszka Jędrzejczyk: Ten emitowany przez stację NBC w sezonie 1994/1995 serial science fiction został skasowany po 22 odcinkach, zostawiając wiernych fanów z olbrzymim cliffhangerem na pożegnanie. Na myśl, co ci sami fani mogliby zdziałać, gdyby już wtedy dostęp do internetu był codziennością, kręci się w oku łezka, tym bardziej, że "Earth 2" wcale nie był serialem niszowym. W momencie swojej premiery zaliczył 8. miejsce pod względem oglądalności.
Niestety, w drugiej połowie sezonu oglądalność spadła wystarczająco, by skłonić szefostwo do skasowania, tym samym pozbawiając widzów jednego z najciekawszych i najbardziej oryginalnych seriali science fiction ostatnich lat. Wędrówka rozbitków, których statek kolonizacyjny rozbił się na właściwej planecie, ale w niewłaściwym miejscu przesiąknięta była metaforami na temat dobra i zła, ale przede wszystkim ciągłym pytaniem o prawa człowieka do zaburzenia naturalnej równowagi dla osiągnięcia własnych korzyści.
Nic dziwnego, skoro "Earth 2" silne czerpało z okresu kolonizacji Ameryki Północnej (w serialu pojawiały się nawiązania do zaginionej kolonii Roanoke). Choć pojawiały się obce istoty, nie był to serial o kosmitach – ba, nie był to nawet serial o kosmosie. Był o ludziach – i co więcej, wcale się nie zestarzał. Ostatecznie okazał się chyba zbyt nowatorski jak na swoje czasy, bo jak nic przypomina dziś "Zagubionych".
Ostatni odcinek sezonu przyniósł niestety więcej pytań niż odpowiedzi, których film mógłby wreszcie udzielić. Nie miałaby znaczenia nawet różnica czasu – w końcu skok do przyszłości odbył się w samym serialu. Co się stało z Devon? Czy rozbitkom udało się dotrzeć do Nowej Pacyfiki? Czy Zarząd przejął kontrolę nad planetą? Czy spełniło się przeznaczenie Uly'ego? Idealny materiał na inteligentne kino fantastyczne, na dodatek pozbawione zbędnych komputerowych fajerwerków.
"Plotkara"
Marta Wawrzyn: Tak, dobrze czytacie: "Plotkara". Wiem, że dwa ostatnie sezony były słabe, a ostatnie odcinki oglądało się już w zasadzie tylko po to, żeby dowiedzieć się, jak to się skończy. Ale pomyślcie – czy nie fajnie byłoby zobaczyć te dzieciaki za 10 lat, już zupełnie dorosłe, z zupełnie innymi problemami?
Czy wszyscy byliby tak szczęśliwi, jak w finale serialu? Pewnie nie. Chuck i Blair wciąż byliby ze sobą, bo nie może być inaczej. Ale Dana widzę już raczej jako sfrustrowanego pana przed 40-tką, którego kariera nie ułożyła się po jego myśli (w końcu Truman Capote może być tylko jeden). A Serena byłaby pewnie odbiciem swojej matki. Albo i nie. Nie wiem. Na pewno nie chciałabym zobaczyć zbyt cukierkowej historii.
Niezależnie od tego, o czym mógłby być taki film, jestem przekonana, że "Plotkara" za kilka lat będzie wspominana jako kultowy serial pokolenia dzisiejszej młodzieży – i zasługuje kiedyś na wielki powrót.
"SeaQuest DSV"
Michał Kolanko: Przygody załogi okrętu podwodnego SeaQuest zostały brutalnie przerwane przez NBC w połowie 3. sezonu, w 1996 roku. Serial – który był wielokrotnie wymyślany na nowo i ewoluował od Star Treka pod wodą" do militarystycznego sci-fi – jest do dziś wspominany z dużym sentymentem. SeaQuest prześladowały konflikty na linii NBC – producenci i ciągłe zmiany głównej idei. Ale powrót do korzeni, czyli do sezonu pierwszego byłby czymś bardzo ciekawym w czasach w których ekologia jest tak modna.
Seriali tego typu, skoncentrowanych na nauce, z mocnym przekazem ideowym, już się niestety nie robi. Ale powrót do tego uniwersum i dokończenie opowieści o losach załogi SeaQuesta miałoby szanse na sukces. Inteligentne, niebanalne kino sci-fi zawsze dobrze się sprzedaje, co udowodnił np. "Dystrykt 9". Oczywiście ponowne skompletowanie załogi w całości nie jest możliwe (Roy Scheider zmarł w 2008 roku,) ale i tak film na pewno spotkałby się z pozytywną reakcją.
"The Six Million Dollar Man"
Bartosz Wieremiej: Serialowy hit lat 70. zawsze bardzo dobrze oddawał istniejące od dawna i zresztą do dziś dziwne zainteresowanie ludzi wmontowywaniem sobie różnych technicznych usprawnień. Modyfikacji, które rzekomo pomogłyby stworzyć nowego, lepszego człowieka. Wracając… "The Six Million Dollar Man" przez pięć sezonów emisji stał się bardzo istotną częścią historii telewizyjnego science fiction, a grany przez Lee Majorsa, Steve Austin dołączył do galerii postaci kultowych.
Serial dorobił się spin-offu ("The Bionic Woman"), filmów telewizyjnych, a owa "The Bionic Woman" zaliczyła również nieudany reboot w 2007 roku. Sam "The Six Million Dollar Man", pomimo licznych planów i prób, od blisko 20 lat nie może doczekać się kinowej ekranizacji.
http://youtu.be/HofoK_QQxGc
Niewątpliwie miło byłoby zobaczyć "The Six Million Dollar Man" jako wysokobudżetową krzyżówkę Bonda i np. "Avengers" – np. umiejscowioną latach 70. I nie mam innych życzeń, byleby w czołówce ponownie zabrzmiało: "Gentlemen, we can rebuild him. We have the technology. We have the capability to build the world's first bionic man (…)".
"Stargate Universe"
Agnieszka Jędrzejczyk: Jedna z największych niesprawiedliwości ostatnich serialowych lat, czyli skasowanie serialu dokładnie w momencie, w którym wreszcie zaczął się podobać. "Stargate Universe" nie miało łatwej drogi. Dla fanów klasycznego "Stargate" był za bardzo "Battlestar Galacticą", dla fanów "Battlestar Galactiki" miał za dużo dziur w scenariuszu, koniec końców "SGU" znalazło tylko garstkę wiernych fanów i chwilowych "podglądaczy".
To właśnie ci ostatni przeżyli największe zaskoczenie, kiedy w 2. sezonie intryga nabrała kształtu, dramat głębi, a postacie wiarygodności. Niestety, spływające raz po raz coraz lepsze recenzje nie uratowały już spadającej oglądalności, więc ostatni "Stargate" na małym ekranie musiał się z widzami pożegnać. Kto pamięta ostatni odcinek ten wie, że serial skończył się pięknie – łamiąc serca, ale pozostawiając po sobie uczucie dobrze spełnionego obowiązku.
Ale to nie znaczy, że zakończył wszystkie wątki. Bynajmniej. Potencjał drzemiący w historii zagubionego w kosmosie statku, na tle ataków obcych, wrogich frakcji i nieustającej niezgody na pokładzie to przecież idealny materiał na porządne science fiction, a sama perspektywa powrotu "Stargate" na duży ekran setkom fanów na pewno podgrzałaby krew w żyłach. W końcu do dziś toczy się na Facebooku fanowska inicjatywa "Save SGU". Kujmy żelazo, póki gorące.